Zdecydował się na tę pisaną prozą, choć pełną poezji spowiedź z jednego powodu: – Chciałem, by inni wiedzieli, że z chorobą trzeba walczyć do końca, cierpienie trzeba przetrwać – i że każdy ma szansę wygrać!
Zmartwychwstaję powoli…
Przez długie miesiące staję się, tak z wolna, innym człowiekiem, nowym człowiekiem – w przenośni i najdosłowniej, bo uczę się na nowo mówić, pisać, liczyć jak w pierwszej klasie, opornie, z mozołem. Uczę się pierwszych kroków: najpierw z chodzikiem, później z laską, później już sam po parę kroków, po sieni, przed domem, po ogródku, a potem po ulicy. Czujne spojrzenie Żony, która jest i generałem, i sanitariuszką, bo bez względu na aurę (mróz, wicher czy deszcz) wyprowadza mnie z domu na spacer i w życie…
Uczę się znów od nowa myć zęby, uśmiechać, wchodzić do wanny, by z niej jakoś wyjść. Małe sukcesy, tak kroczek po kroczku, spotkania z ludźmi, wymiana uśmiechów i tych słów kilka – tak jeszcze niepewnych. Spacerujemy razem, ja cieszę się nową odkrywaną urodą dookolną świata, Żona cieszy się z tego, że się wreszcie cieszę. Dostrzegam mrówkę oraz Wielki Wóz. I uczę się na nowo składania słów w wiersze, i jak te błahe myśli niewprawnie zapisać, by były zachwytami, co chcą się zachwycać tą piękną chwilą, aby się nią dzielić, już wykupiłem na ten pociąg bilet, tam gdzie są święci, bliscy i anieli…
Jestem szczęśliwy jak nigdy dotąd. Szczęściem malutkim, ale tak wielkim, że nikt mi nie jest w stanie uwierzyć, tak samo jak w czasie choroby nikt nie był w stanie czuć tego, co czułem, tego cierpienia, które tajemnicą zamkniętą szczelnie i tylko mnie daną…
Jestem spokojny tak jak nigdy dotąd. Spokojem malowanym niebieskim błękitem i zielenią pachnącą pierwszymi trawami. Kuśtykam więc po niebie, które przed oczami, i płynę po tej ziemi – matce rodzicielce. W tej przedziwnej harmonii – po raz pierwszy w życiu – z tym , co po ludzku Boskie, i ludzkie po Bosku…
Już nie przemykam ulicami mojego miasta jak płochy zając przed sworą psów, ale idę pogodnie, w objęciach spokoju, ciesząc się z każdego ułomnego kroku, z gołębia siedzącego dumnie na parkanie, z panny na gzymsie, co zerka zalotnie kamiennym, dwustuletnim, serdecznym spojrzeniem. Dostrzegam to, czego wcześniej nigdy nie widziałem: piękno, nie dramat, przemijania – wszak z przemijania urodzi się nowe, bo starość w młodość chce się przepoczwarzać!