Zdecydował się na tę pisaną prozą, choć pełną poezji spowiedź z jednego powodu: – Chciałem, by inni wiedzieli, że z chorobą trzeba walczyć do końca, cierpienie trzeba przetrwać – i że każdy ma szansę wygrać!
Obok łóżek fruwają bezskrzydłe anioły, pielęgniarki, czy może pszczoły robotnice, zabiegane, zmęczone – od ula do ula, temu podać tabletki, a tamtemu zastrzyk, a gdy tego za mało, to choć garść uśmiechu… Oklepują mi plecy, wcierają spirytus, bym nie dostał odleżyn, bo każdego szkoda… Już poleciały dalej, bo tylu pacjentów: tego trzeba przewinąć, a tamtego umyć, temu wymienić tampon, tamtemu butelkę… I ten czerwony guzik nad głową, na alarm, bo tu kolejny atak czy ból nie do zniesienia. Przybiegają zziajane na każde dzwonienie – białe anioły, siostry miłosierdzia…
Trzeci upadek – to sidła depresji, w które wpadam jak ufne w bezpieczeństwo zwierzę. Z godziny na godzinę i z dnia na dzień wszystko dla mnie traci sens. Już nie ma nic przede mną oprócz szklanych ścian, które przylegają do mnie tak szczelnie, że prawie nie mogę się poruszać, już nie potrafię myśleć i nawet język kołkiem staje w ustach. Jestem w jakimś dziwnym stanie: tak w pół śnie i w pół jawie. Ściany dziwnie falują, linie proste układają się w abstrakcyjne szkice i przyglądają mi się, tak jak wieczne lampki, te natrętne czerwone guziki – to pojedyncze, to znów rozdwojone, jak chora wyobraźnia, jak fatamorgana…
Nie byłem w stanie dokończyć naświetlań ani chemioterapii. Ważę już tylko 39 kg. Jestem coraz lżejszy, za to głowa coraz cięższa – od lawin niepokojów, od nawałnic lęków, od niewyspania, od nieustannego czuwania, by coś się nie stało, tylko co? W głowie więc chaos, gmatwanina myśli, labirynt dziwnych wymyślonych modlitw i niemych próśb o wszystko i nic. I świadomość, wyostrzona jak brzytwa dziadka, własnej niemożności i spustoszenia, jakie w organizmie spowodowały naświetlenia i chemia, wprowadzając zamęt w takiej słusznej intencji, by ratować życie. Ordynator bezradnie rozkłada ręce, mówiąc do Żony:
– W takim stanie nie mogę go operować, bo by mi został na stole…
Odsyła mnie do domu. Opuszczamy szpital. Uśmiecha się z portretu sam Jan Paweł II. Wyjeżdżamy na wolność, w złotą polską jesień, na horyzoncie góry – oaza spokoju. W domu mnie wita kura, pies, kot i papugi, lecz jakieś dziwne, jakby nie te same…