Kiedyś w drodze Dorota zapytała Rafała: "Nie tęskno ci za domem?" Odparł: "Ale za czym ma mi być tęskno? Mam przy sobie kobietę, którą kocham, jest nam cudownie, odwiedziły nas dzieci, codziennie widzimy się na kamerce - co jeszcze może być bliższego i lepszego?
– Dorota już ledwo stała, a ja prosiłem po cichu: „Boże, chociaż jedno łóżko”. Starszy pan i jego żona nie rozumieli kompletnie nic po angielsku. Ani „water”, ani „sleep”. Złapaliśmy za telefon i zadzwoniliśmy do naszej córki Olci, która jest po filologii francuskiej. „Załatw nam nocleg. Powiedz, że zapłacimy, że chcemy tylko się przespać”. Ona nawet nie zdążyła jednego zdania skończyć, jak usłyszeli „La Pologne”, pan odłożył spokojnie telefon i poszedł do domu. Zupełnie jakby nas nie było.
Staruszkowie wrócili z rodzinną kroniką. Pokazali daty: 1700, 1800! Nagle dziadek zatrzymał się na jednej stronie i usatysfakcjonowany stuknął w nią palcem. Był to napoleoński dokument po polsku – opowiadają małżonkowie. – Okazało się, że prapraprzodek pani poszedł na wojnę z Napoleonem, poznał Polkę, ożenił się… pani w tamtej chwili aż dotknęła ręką serca, pokazując, że w jej żyłach płynie polska krew! Zabrała nas do pokoju na górę, gdzie czas jakby się zatrzymał na tym XVIII wieku. Piękny stylowy klęcznik, stare drewniane łóżko.
– Kiedy zostawili nas samych, powiedziałem: „Panie Boże, chciałem cokolwiek, a Ty nam dałeś taką petardę!”. Tam prawie codziennie nas takie spotykały. Pan Bóg nigdy nie daje mało. Zawsze w nadmiarze.
Opowieści z kawą w tle
– Francja, która miała być takim marszem przez puste połacie, hojnie nas wykarmiła, napoiła i uraczyła kawusią – uśmiecha się Dorota. – Mieliśmy zapas jednorazówek, ale potrzebowaliśmy wrzątek. Olcia napisała nam po francusku krótko, kim jesteśmy i że prosimy o wrzątek. Pokazywaliśmy ją, stając o poranku z kubkami w ręku u drzwi mijanych domów. Podeszliśmy do jednego z nich. Pani nas wpuściła do środka. Na tarasie siedziała jej dwie przyjaciółki, jadły śniadanie, a pani nam powiedziała, że ona też była na camino! Oczywiście swojej kawy już nie wypiliśmy, bo nas panie ugościły.
Już u celu, w Santiago de Compostela.Poszliśmy dalej – przy domu bawiły się dzieci, na bosaka. Otworzyła nam młoda kobieta. Rafał od razu zaczął bawić się z dziećmi. I znów nie wypiliśmy „naszej” kawy.
Kolejna historia: – Zobaczyliśmy kobietę w piżamie przed drzwiami domu. Podeszliśmy. Okazało się, że mówi po angielsku. Była to Irlandka Kate. Zaprosiła nas na ławeczkę. Po chwili wróciła ubrana, w makijażu, z eleganckimi kolczykami. Jakby chciała podkreślić, że dzieje się coś niezwykłego. Zaprosiła nas na kawę. Na ścianie jej domu był przyczepiony rower. Powiedziała, że po śmierci męża chciała na nim dojechać do Santiago, ale jej się nie udało. Przyniosła wtedy też spisaną wiadomość, coś, co było jej osobistym manifestem – o miłości, o tym, co liczy się w życiu. Dała nam to drżącą ręką i poprosiła, żebyśmy to zanieśli do Santiago. Nic tam się spektakularnego nie wydarzyło, ale czuliśmy, jak ważne to dla niej było.
Rafał schował ten manifest do plecaka i kiedy dotarli do Santiago, stanęli przed katedrą, rozłożyli go i wysłali jej zdjęcie. Dziękowała z wielkim wzruszeniem…
Może dwa razy ktoś przeprosił i nie podarował wrzątku. Tak było jednego dnia we Francji, kiedy jedli śniadanie „na sucho”. Pod wiatą. – Szedł w naszą stronę mężczyzna w roboczym ubraniu, wytłumaczyliśmy, że tylko dziesięć minut i sobie pójdziemy – relacjonuje Dorota. – A on: „Chodźcie do mnie”. Razem z kolegą remontowali jego mieszkanie. Okazało się, że obaj przeszli Camino Francuskie. Przebrali się i oznajmili, że nas nakarmią. Zrobili zupę dyniową, drugie danie, desery, przygotowali sery, owoce. Nie mogliśmy się tam najeść! Pierre chciał mi nawet podarować swoje kijki trekkingowe, jak zobaczył moje zdarte.
Przy wspomnieniowych filmach z Drogi św. Jakuba.Innym razem trafili do domu małżeństwa, które rano przygotowało dla nich na talerzach… zasuszone listki czterolistnej koniczyny. – Wyczekiwali, jak zareagujemy, i zapytali, czy wiemy, co to znaczy. Uśmiechnęliśmy się, mówiąc, że czujemy, iż życzą nam szczęścia... Ten pan na swoim Fejsbuku napisał, że takie odwiedziny zmieniają życie… – opowiadają Janoszowie.
Bagażnik Claire i pizza z kosmosu
– Po jednym noclegu we Francji usłyszeliśmy od gospodyni, że to będzie „amazing” dzień, że będzie przepięknie. Owszem, jeśli byś przyjechał z żoną na jeden dzień na spacer wśród winnic. A my mieliśmy dwie przedwczorajsze bagietki w plecaku, dżem i trochę wody – bo ile można unieść, dźwigając namiot, materace, śpiwory – żywo opowiada Rafał. – Zgrzeszyłbym, gdybym powiedział, że pięknie nie było. Tyle, że po
Albo inna historia, Francuska wioska, w której „nie ma niczego”. Już głód daje o sobie znać. I nagle, niczym zrzucony tu z kosmosu – automat do pizzy. – Portki prawie mi spadły z wrażenia! – opowiada Rafał: – My głodni, obserwujemy, jak powstaje ciasto, potem reszta i… wyskakuje pizza!
Wdzięczność "pęczniała"
– Takie małe wydarzenia budowały nasza wiarę i wdzięczność. Wyszliśmy z domu z wdzięcznością, bo takie było założenie. A tu się okazało, że każdego dnia wdzięczność "pęczniała". Codziennie odmawialiśmy pompejankę – zmówiliśmy je dwie (logistyk Rafał rzuca, że zajmuje to ok.
Dla niej „dopalaczami” były też piosenki uwielbieniowe i konferencje ks. Piotra Pawlukiewicz i Jacka Pulikowskiego.