Dlaczego dorośli ludzie taplają się w błocie?
Przeszedłem Ekstremalną Drogę Krzyżową. Właściwie przebiegłem. Żeby było jeszcze bardziej ekstremalnie. I żeby było szybciej, bo z rana, następnego dnia musiałem podjąć swoje zwyczajne obowiązki.
Biegliśmy we trzech, od początku do końca, w ciszy. Najpierw w sporym jeszcze ruchu miejskim, wśród aut i przechodniów. Potem w błocie z resztkami zeszłorocznych liści i śniegu. I w takiej mgle, że własnych butów nie było widać.
Cudem chyba jakimś nie zgubiliśmy drogi na uwieńczony krzyżem szczyt Hrobaczej Łąki w Beskidzie Małym. Później pozostały już tylko niekończące się kilometry monotonnego asfaltu, uśpione domostwa, szczekające psy. I kolejne krzyże: w Starej Wsi i na starobielskim wzgórzu Trzy Lipki. Kręgiem o obwodzie 47 kilometrów z okładem otoczyliśmy Bielsko-Białą krokami modlitwy.
Gdyby zsumować dystans każdego z naszej trójki, wyszłoby 153 - tyle samo kilometrów, ile ryb złowili uczniowie, gdy Zmartwychwstały kazał im o poranku, po siermiężnej nocy, raz jeszcze zarzucić sieci na połów.
Z piątku na sobotę, przed samą Niedzielą Palmową, tysiące ludzi na całym Podbeskidziu poszło się spocić, nie przespać nocy, utytłać błotem. Dla Jezusa. I dla siebie.
Nie wszyscy podołali wyznaczonym trasom. Wielu wróciło wcześniej, dając za wygraną. To nie ma znaczenia. Żeby zasmakować w szaleństwie krzyża, wystarczy w ogóle się ruszyć, wystartować, podjąć decyzję.
Kto przezwycięży siebie, kto przeżyje choćby kilka pierwszych stacji, wraca do domu ten sam, ale już nie taki sam. A przecież o to chodzi: żeby się nawracać, żeby się zmieniać.
Myślę, że fenomen Ekstremalnej Drogi Krzyżowej pokazuje, jak bardzo człowiek potrzebuje spotkania Boga twarzą w twarz. Nawet, jeśli niczym Mojżesz, musi w ciszy wspiąć się na górę zamglonym, ubłoconym szlakiem.
O Ekstremalnej Drodze Krzyżowej w Beskidach możne przeczytać w artykułach: