Robert i Darek pobiegli z Czechowic-Dziedzic na Jasną Górę. Trasę, która pieszym pielgrzymom zajmuje pięć dni, pokonali w 27 godzin.
To był spory wysiłek. W lesie koło Kobióra pogoniły ich dziki. W okolicach Bytomia musieli szukać schronienia przed ulewą. Wrócili do domu obolali i szczęśliwi: to nie było zwykłe bieganie, ale pielgrzymka.
Dziki na doping
- Na pomysł wpadliśmy podczas Sztafety Miłosierdzia - wyjaśnia Robert Gawlak.
- Obie nasze mamy są poważnie chore. Właśnie w ich intencji postanowiliśmy odbyć tę wyjątkową pielgrzymkę na Jasną Górę − dodaje Dariusz Pamuła.
Wraz z grupą biegaczy obaj panowie wzięli udział w pielgrzymce - biegu charytatywnym, dedykowanym bielskiemu Hospicjum Stacjonarnemu. W nocy z 2 na 3 maja wyruszyli z sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Hałcnowie by nad ranem dołączyć do pielgrzymów z całej diecezji i wraz z nimi wejść do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach. Wcześniej zmierzyli się z Ekstremalną Drogą Krzyżową w Beskidach, łączącą rozważanie Męki Pańskiej z nocnym pokonaniem górskiej pętli z Bielska-Białej na Klimczok, Biały Krzyż i Skrzyczne, liczącej 48 kilometrów. Razem startowali też w maratonie i kilku innych biegach, na różnych dystansach.
- Szedłem w pieszej pielgrzymce z Czechowic-Dziedzic na Jasną Górę - mówi Robert - i po tych wszystkich doświadczeniach biegowych zapaliło się we mnie marzenie, by biegiem zdobyć Częstochowę.
Tym pomysłem Robert zapalił kilka osób. Ale problemy rodzinne, zawodowe i zdrowotne spowodowały, że na liczący 130 kilometrów bieg zdecydował się tylko Darek.
- Łączy nas wiele - mówi towarzysz Roberta. - Sporo razem biegamy. Obaj mamy żony i córki. I chore mamy − dodaje raz jeszcze.
Nie rozgłaszaliśmy naszych zamiarów wcześniej − mówi Robert. − Trochę nie wierzyliśmy, że nam się uda. Zresztą byliśmy gotowi w każdej chwili zakończyć bieg, gdyby się okazało, że nie podołamy kondycyjnie.
Ale dali radę. Po drodze rozmawiali, albo milczeli, odmawiali różaniec, wspierali się i dopingowali nawzajem. Na szczęście kryzys dopadła ich na różnym etapie.
- Ja przeżyłem klasyczny kryzys maratończyka, czyli po 30 kilometrach biegu - mówi Robert.
- Mnie dopadło zniechęcenie i osłabienie tuż po 50. kilometrze - dodaje Darek. - Naprawdę ciężko dla nas obu zrobiło się po stu kilometrach. Ale myśl, że jesteśmy już tak blisko celu, dodawała sił, których wystarczyło nam aż na samą Jasną Górę.
Nieoczekiwanym dopingiem tak biegu, jak i modlitwy, okazała się rodzina dzików z lasu pod Kobiórem.
- O krok przed nami drogę przebiegł nam potężny dzik - wspominają biegacze. - Zaraz też usłyszeliśmy brzmiące nienajlepiej odgłosy pozostałych członków stada, z którym chyba lepiej nie zadzierać. W tym momencie nie trzeba nas było specjalnie namawiać do podkręcenia tempa.