Pod datą 26 lipca 1961 r. Roman Bielicki zapisał: "Basia dziś samodzielnie latała »Sroką«. Latanie szybowcowe podobne jest do miłości. Szybowiec trzeba kochać bez reszty". I tak latają za sobą - dosłownie i w przenośni - już 53 lata!
Oboje już dawno odkryli, że jeśli się czegoś nie zanotuje, z biegiem czasu umknie pamięci. Piszą więc pamiętniki. Ona – ręcznie. On – na komputerze.
Pod datą 26 lipca 1961 r. Roman zapisał: „Basia dziś samodzielnie latała »Sroką«. Latanie szybowcowe podobne jest do miłości. Szybowiec trzeba kochać bez reszty”.
– „Sroka” to był taki szybowiec jednoosobowy. „Żuraw” zaś – dla dwóch osób – tłumaczą Barbara i Roman Bieliccy, seniorzy zaangażowani w popularyzowanie tradycji lotnictwa na Podbeskidziu. - To co, się wtedy zaczęło, trwa do dziś, a to tyle czasu upłynęło… - uśmiecha się pan Roman.
Zostało latanie sportowe
Choć od tamtego 4 sierpnia minęły już 52 lata, tego wyczynu nie powtórzył jeszcze nikt. Pięćset kilometrów z Bielska-Białej do Szczecina – w 9 godzin i 35 minut. Nie samochodem, nie pociągiem, ale… szybowcem! Cichuteńką maszyną latającą, bez silnika, której pilot wykorzystuje jedynie znajomość praw natury. Za sterami szybowca siedział wtedy Roman Bielicki. Dziś prezes Bielskiego Klubu Seniorów Lotnictwa.
Czas płynie, ale Barbara Gostyńska-Bielicka, która od 25 sierpnia 1962 roku jest żoną pana Romana, wciąż patrzy na niego z dumą i podziwem. On to spojrzenie odwzajemnia. Bo – na przykład – gdyby nie pani Barbara, bielszczanie nie wiedzieliby, dlaczego plac Żwirki i Wigury nosi taką, a nie inną nazwę. Nikt nie widział ukrytego gdzieś w krzakach pomnika. To pani Basia w 2004 roku była inicjatorką przesunięcia i odnowienia monumentu wybitnych polskich pilotów tak, by stał się widoczny dla wszystkich.
To zaledwie dwa epizody z historii ponad stu członków Bielskiego Klubu Seniorów Lotnictwa, który w tym roku obchodzi 30-lecie swojego istnienia. Publikację wydaną z okazji tego jubileuszu zredagował nie kto inny, jak pani Barbara.
– Moje pierwsze spotkania z lotnictwem? W domu nie było żadnych tradycji lotniczych – mówi pan Roman. – Ja jestem rocznik 1934. Moje pierwsze zetknięcie się z lotnictwem polegało więc na tym, że oglądałem jak bardzo wysoko nad naszymi terenami przelatywały samoloty aliantów. Pamiętam też dobrze, jak niedaleko naszej działki rozbił się pilot niemieckiego „sztukasa”…
Po podstawówce Romek dostał się do „Gimpla” – polskiego gimnazjum i liceum ogólnokształcącego w Bielsku-Białej (dzisiejszy „Kopernik”), a kiedy dowiedział się, że w mieście powstaje liceum lotnicze, natychmiast tam się zgłosił. Z liceum powstało technikum, które ukończył w klasie budowy płatowców. Potem przyszedł czas pracy m.in. w fabryce samolotów w Świdniku, Mielcu, szkoła wojsk lotniczych w Zamościu, praca przy Ił-ach 28 w Modlinie.
Bardzo marzyło mu się latanie samolotami wojskowymi. Jednak pilotem wojskowym zostać nie mógł – w życiorysie szczerze napisał, że w 1946 roku Rosjanie zabrali z ulicy jego ojca i wywieźli do Związku Radzieckiego, gdzie zmarł na Syberii.
– Do dziś nie znamy powodu wywozu ojca – mówi. – To jednak zaważyło na fakcie, że drogę do pilotażu wojskowego miałem zamkniętą.
Zostało lotnictwo sportowe. Zawodowo Roman pracował w bielskiej „Apenie”, społecznie – był instruktorem szybowcowym na lotnisku w Aleksandrowicach.
Maturzystka na lotnisku
– U mnie na dobre wszystko się zaczęło w 1958 roku, w klasie maturalnej liceum plastycznego w Bielsku-Białej, choć wcześniej połykałam wprost książki o tematyce lotniczej – mówi Barbara. – Koleżanka była spadochroniarką i bardzo mnie zachęcała, żebym poszła z nią na lotnisko. Latanie bardzo mnie pociągało, ale w związku z wrodzoną astmą, nie przeszłam pomyślnie badań lekarskich, umożliwiających mi realizowanie mojej pasji.