Byłem w Rychwałdzie pół roku przed urodzeniem.
Rodzice powiedzieli mi o tym niedawno. Po pół wieku zdarza się, że wspomnienia pożółkną nieco, pomną się, pomarszczą. Trzeba stosownej chwili, żeby znów ożyły.
Koronacja w Rychwałdzie odbyła się w strugach ulewnego deszczu. Moi rodzice mieli wówczas - w połowie lat 60. - tylko motocykl. Więc podróż z rodzinnego Oświęcimia do Rychwałdu w deszczu nie zapowiadała się ciekawie. Rodzice byli ledwie kilka miesięcy po ślubie. Mama w ciąży. Więc do Rychwałdu pojechali dopiero, kiedy niebo się przetarło, deszcz ustał, a zza chmur wyszło słońce, czyli nazajutrz po koronacji. Modlili się tam za swoje małżeństwo i moje szczęśliwe narodzenie. Myślę, że to była dobra i skuteczna modlitwa. Pół roku później w miarę zdrowo i raczej cało przyszedłem na świat.
Mam więc powody - nieskromnie mniemam - by żywić wyjątkowy sentyment do tego skrawka Żywiecczyzny, w którym nad kościołem zbrojnym dwiema wieżami otwiera się niebo, a z obrazu, jak z okna, wychyla się ku pątnikom Matka Boska i pokazuje, jak piękne Dziecko daje światu.
Byłem w Rychwałdzie znów po pięćdziesięciu latach. Nacieszyłem oko widokiem długopalcej, jak Jutrzenka, Madonny. Tylu ludzi uzbierało się z całej okolicy. Tyle śpiewów i muzyki, barwnych strojów góralskich, krakowskich i sam nie wiem jakich jeszcze. Modlitwa taka żarliwa. Liturgia zwykła, prosta i przez to porywająca. Postarali się gospodarze: mieszkańcy i franciszkanie. Nawet politycy mi specjalnie nie przeszkadzali, że są. Jest zakątek na tej ziemi. Dobrze mieć takie miejsce w życiu, do którego się wraca, żeby na nowo się narodzić.
Warto przeczytać także:
"Rychwał świętował wdzięczność"
"Oddali hołd. MB Rychwałdzkiej"
"W głowę zachodziła - Pan Bóg Ją pocieszył"
oraz obejrzeć zdjęcia: Galeria 1., Galeria 2. i Galeria 3.