Śp. Magdalena Miotła była prawdziwą ambasadorką polskości i Kościoła katolickiego w Kiszyniowie. - Za kilka dni mieliśmy w Pogórzu świętować jej 90. urodziny. Właśnie nadeszła wiadomość, że zmarła - mówi ks. kan. Ignacy Czader.
Niezwykła była jej życiowa droga - i energia, z jaką troszczyła się o innych, zwłaszcza o dzieci. Z zawodu nauczycielka muzyki, po latach spędzonych we Lwowie na emeryturę wróciła do rodzinnego Kiszyniowa. A kiedy miała 70 lat (!) rozpoczęła bodaj najbardziej aktywną część swojego życia. Wtedy po raz pierwszy z grupa biednych dzieci dotarła do Polski, za zaproszenie ks. Ignacego Czadera. I odtąd przyjeżdżała co roku z kolejnymi dziećmi, pokonując wytrwale niezliczone przeszkody.
- Urodziła się w Kiszyniowie 11 czerwca 1925 roku. Swoje 90. urodziny chciała świętować u nas, w Pogórzu. Wyrobiła sobie nowy paszport i odebrała moje zaproszenie, które było potrzebne do przyjazdu. Miała pojawić się ze swoimi uczniami - młodymi muzykami - 8 czerwca. Byłby to jej dwudziesty przyjazd do Polski. Wraz z jej śmiercią zamyka się pewien bardzo ważny etap w historii Kościoła katolickiego i polskości na Kresach, której była współtwórczynią i ambasadorem. Niech odpocznie po trudach swojej wędrówki... - mówi ks. Ignacy Czader.
Polskie korzenie
Do Mołdawii wyjechali jeszcze jej dziadkowie. Ojciec urodził się już w Kiszyniowie. Zawsze dbał o polską tradycję. Do czwartej klasy mała Magda uczyła się w polskiej szkole przy kościele. Na pierwszy w życiu flet pieniądze dostała od księdza. Była dzieckiem i wtedy postanowiła, że też będzie pomagać dzieciom.
Pani Magda pozostanie w pamięci i sercach wielu ludzi
Alina Świeży-Sobel /Foto Gość
W 1943 r. wyjechała do Bukaresztu i uczyła się w szkole prowadzonej przez siostry zakonne. Gdy przechodził front, schroniła się w górach, w klasztorze sióstr urszulanek. Tam był wojenny szpital, wielu rannych. Pomagała się nimi opiekować, wojna się kończyła, a ona bardzo chciała uczyć się muzyki...
- Po wojnie został w Kiszyniowie jeden polski ksiądz. Po jego śmierci w 1948 roku sami organizowaliśmy polskie nabożeństwa, odprawialiśmy godzinki, kiedy ktoś umarł i odprowadzaliśmy go na cmentarz. Pojechałam wtedy do Lwowa i poprosiłam o pomoc. Przyjechało trzech polskich księży. Także mój tato pomagał dużo w parafii i to nie podobało się komunistycznej władzy. Ciągle byłam wzywana na rozmowy przez bezpiekę. Wciąż mi powtarzali, że szkoła muzyczna to nie dla mnie - wspominała.
W 1949 r. pojechała do Lwowa, ale i tam ją znaleźli i dalej straszyli. Tylko odwadze profesora, który ją egzaminował i nie zastosował się do instrukcji KGB, zawdzięczała możliwość nauki w konserwatorium. We Lwowie spędziła 41 lat. Grała w Operze Lwowskiej i uczyła gry na flecie w szkole muzycznej.
- Przed śmiercią trzeba swoje ścieżki deptać - przekonywali ją bliscy, namawiając do powrotu w rodzinne strony. Lwów jest takim pięknym miastem, więc żal było wyjeżdżać, ale w końcu zdecydowała się, bo w Kiszyniowie miała siostrę. Jednak siostra nagle zmarła i została sama.