Dotknęli nieba przejdź do galerii

Istebnianin Tadeusz Papierzyński i pochodzący z Wisły Jakub Głuszak opowiedzieli o próbie zdobycia ośmiotysięcznika Broad Peak.

O swoich obserwacjach, wrażeniach i przeżyciach mówili 30 sierpnia podczas prezentacji noszącej tytuł „Broad Peak. Dotknąć nieba. Wrócić do siebie” w ramach 7. Beskidzkiego Festiwalu Podróżników im. Jerzego Kukuczki. Na małej, zadaszonej scenie przy schronisku na Soszowie ustawiono rzutnik i ekran, na którym uczestnicy festiwalu mogli oglądać zdjęcia z wyprawy.

Tadeusz na co dzień kieruje basenową spółką miejską w Wiśle i gra na skrzypcach w góralskiej kapeli, Jakub produkuje kombuchę. Wspólnie zdobyli już Matterhorn, Kazbek, Ararat, Elbrus i Pik Lenina w Pamirze. W marcu tego roku zdecydowali, że podejmą próbę wejścia na Broad Peak (8051 m n.p.m), choć – jak mówili – mentalnie byli na taką wyprawę gotowi od lat. W tym celu nawiązali kontakt z himalaistą Waldemarem Kowalewskim, który ma na koncie 12 ośmiotysięczników, a planuje zdobyć wszystkie 14, by wspomóc się jego doświadczeniem. Przygotowali się fizycznie, mentalnie, zorganizowali sprzęt. 13 czerwca wyruszyli do Pakistanu. Na całą wyprawę dali sobie sześć tygodni.

Masz jakiś problem?
W tym roku wydano tylko 30 permitów, czyli pozwoleń na wyruszenie na Broad Peak, w zeszłym – 150. – Wpływ na tę sytuację miał przede wszystkim konflikt między Pakistanem i Indiami, częściowo również między Izraelem a Iranem, wzrosły też ceny wypraw – mówił Tadeusz Papierzyński. W międzynarodowej ekipie dotarli do Islamabadu, stolicy kraju. Przejazd do Skardu, miasta zwanego bramą do Karakorum, zajął im 28 godzin słynną Karakoram Highway.

Odwiedzili pobliską wioskę Sadpara, z której wywodzą się znani pakistańscy wspinacze, jak Hassan Sadpara czy Ali Sadpara. Byli pod wrażeniem otwartości i odwagi tamtejszych dzieci. Ekipa zrzuciła się dla nich na przybory i upominki, które zostawili w lokalnej szkole. Mieszkańcy byli przyjaźni. – Bywały śmieszne sytuacje, bo ktoś na przykład pytał: Masz jakiś problem? Oni chcieli nam pomóc, ale w Polsce takie pytanie kompletnie inaczej brzmi – żartował Tadeusz.

Wyruszyli z wioski Askole. Był czas na formalności, wypełnianie papierów: dokąd, z kim, kiedy wyruszają, numery paszportów.
Jeden dzień podróżowali do Base Campu jeepami, potem w ciągu siedmiu dni trekkingu pokonali pieszo 90 km lodowcem Baltoro, jednym z najszybciej topniejących lodowców na świecie i najdłuższym lodowcem górskim na ziemi. Każdy zabrał ze sobą ponad 50 kg bagażu, jego transportem do pewnego momentu zajmowała się agencja.
– To było super zorganizowane – mówił Tadeusz Papierzyński − bo nawet w połowie tego przejścia rozstawiali kuchnię, gotowali zupę, był szybki lunch, potem znowu to wszystko składali. 

W ekipie było ok. 25 osób: duża grupa Hiszpanów, para ze Szwajcarii i 9-osobowa grupa polska. Nie przewidzieli wszystkiego, w tym palącego słońca. – Myśmy zbagatelizowali ten trekking, bo nastawiliśmy się na zdobywanie Broad Peaku, a nie na chodzenie trekkingowe, no i o paru rzeczach nie wiedzieliśmy, na przykład o tym, że najlepiej zabrać parasolkę – mówił Jakub Głuszak.

Na kolejnych slajdach uczestnicy festiwalu oglądali namioty, prysznice, trasę trekkingu, obóz. Podróżnikom w drodze towarzyszyły kozy, których codziennie ubywało, bo były zabijane na posiłek − Nie da się inaczej. Można to mięso nieść w plecaku przez parę dni, ale wiadomo, że lepiej jak jest świeże − tłumaczył Jakub. Do Base Campu dotarł specjalnie szykowany dla nich od agencji jak, którego mięso, poupychane w szczelinach lodowca, jedli przez miesiąc. Białko uzupełniali własnymi zapasami: bakaliami, koktajlami, boczkiem i kabanosami. Wyczekiwali dnia, kiedy zobaczą „ich” górę.

Szarość
Im wyżej się znajdowali, tym mniej było roślin. W końcu uświadomili sobie, że nie ma ich wcale. Zwierząt też. Robiło się coraz zimniej. Byli tylko wędrowcy i szarość skał.
Dotarli do bazy Concordia na wysokości 4720 m n.p.m., skąd widać było K2 i Broad Peak. Tu pożegnali też zasięg internetu. W bazie czekały na nich czerwony dywan i cola. Była okazja, żeby z banerami z ich zdjęciami, które przygotowała wcześniej agencja, zrobić sobie zdjęcie na tle fenomenalnego widoku. Z Concordii dotarli do bazy pod Broad Peak.

− To, co nas mega zaskoczyło, to jednoosobowe namioty. Było to komfortowe – opowiadał Tadeusz. – W tych namiotach były łóżka polowe, ale to wszystko było na lodowcu, więc łóżko po trzech dniach zaczynało się przesuwać – mówił.
Base Camp znajduje się na wysokości 4900 m n.p.m. Na rotację rusza się też lodowcem. Można się tam pogubić, wśród sypkich kamieni trudno o punkty orientacyjne. Na wysokości 5 000 m jest tzw. Crapon point, gdzie wszyscy zwyczajowo zakładają raki i gdzie zaczyna się wspinaczka.

− Pewnie większość z was wie, że przy zdobywaniu wysokich szczytów aklimatyzację trzeba robić rotacjami, że się wchodzi na jakąś wysokość, tam się spędza jedną, dwie nocki i znowu się schodzi na dół. Ja tego bardzo nie lubię, bo jesteś na sześciu tysiącach i znowu trzeba wrócić tam, skąd się dwa dni wspinało, żeby odpocząć w bazie – opisywał wspinaczkowe realia Tadeusz. 
− Zmienność pogody była naprawdę ogromna, bo w zasadzie albo słońce parzyło niemiłosiernie, albo przychodziło załamanie pogody i non stop śnieg sypał – podkreślał Jakub. − Nie nastawiałem się na tak trudną technicznie górę, zwłaszcza, że o Broad Peaku mówiło się jako o górze dość prostej. Rzeczywistość okazała się brutalna – stwierdził.

Nieśli już całe potrzebne wyposażenie, kaski, namioty na różne poziomy, odzież i jedzenie sami. W kolejnym w miarę bezpiecznym od lawin kamienistych obozie znów odbywała się aklimatyzacja, ze świadomością, że choć w zeszłym roku szczyt zdobyło sto osób, w tym nie udało się to jeszcze nikomu.

− Największym problemem Broad Peaku w tym roku były lawiny kamienne. Była bardzo łagodna zima i śnieg, który został po zimie szybko w maju i czerwcu się topił. Normalnie się wchodzi w śniegu czy w lodzie, w tym roku to były skały. Prawie co noc padał śnieg, a jak spadło go 10−15 centymetrów, to rano przychodziło słońce, robiła się „lampa” i to wszystko spływało jako lawiny śnieżno-kamienne – opowiadał Tadeusz. − Pamiętam, że oberwałem kamieniem wielkości ziemniaka, trochę przez swoją głupotę. Widziałem, że ten kamień leci i chciałem chyba jak bejsbolista go łapać. Tak przywalił mi w rękę, że byłem przekonany, że coś tam jest pęknięte i już po wyprawie.

Podziękował aniołowi
Podczas wyprawy wspinacze odwiedzili Memoriał K2 poświęcony tym, którzy zginęli w Karakorum. – Zasada jest taka, że na memoriał nie idzie się przed atakiem szczytowym. Myśmy o tym nie wiedzieli – mówił Tadeusz. − Przerażająca liczba tablic, nazwisk, w tym polskich, oczywiście Maciej Berbeka, Tomasz Kowalski, Tomek Mackiewicz, Olek Ostrowski.

Chcieli podjąć próbę i spróbować dojść do przełęczy, a potem na szczyt. Wejście zajęłoby 24 godziny, dlatego wychodzi się o ósmej wieczorem, żeby przed południem być na szczycie i zdążyć wrócić przed zmrokiem, ale po rozeznaniu i rozmowie z bazą o 17.00 zdecydowali, że nie ruszają.

− Myśmy tak po prostu trafili, że nam się też nie udało wejść na szczyt. Byliśmy na ponad siedmiu tysiącach, trzy razy spaliśmy na ponad siedmiu tysiącach, byliśmy świetnie przygotowani aklimatyzacyjnie, natomiast nie było szans, żeby wejść na szczyt – tłumaczył Tadeusz. − To była chyba najlepsza decyzja, jaką tam podjęliśmy. Inni czekali, walczyli dłużej, natomiast prognozy kompletnie nie pozwoliły, żeby na ten szczyt wejść – wyjaśniał.

− Taki pechowy rok trafił się w Karakorum. Szczyt, który miał być naszym marzeniem, okazał się niedostępny, natomiast przez sytuacje, które tam przeżyliśmy, mam wrażenie, że nas to dużo nauczyło. Tak dostaliśmy po głowie, że jak zeszliśmy ostatni raz i wypiąłem się z liny na pięciu tysiącach, to się trzy razy przeżegnałem, podziękowałem aniołowi stróżowi, przeprosiłem go, że miał tyle roboty przez cały miesiąc, bo naprawdę lekko nie miał. Byliśmy przeszczęśliwi, że żyjemy.

Pokory do gór im nie brakuje. − Zrobiliśmy to, co mogliśmy zrobić – podsumował Jakub.

« 1 »

E-BOOK DLA WSZYSTKICH SUBSKRYBENTÓW

ADWENTOWA SZKOŁA MODLITWY