W szpitalnej sali u tej ślicznej dziewczyny Marian pojawiał się codziennie. Po miesiącu nie miał wątpliwości. – Wszedłem i oznajmiłem: „Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Będziesz moją żoną”. Potoczyły się jej po policzku łzy – wspomina.
Ekipa strażaków ochotników z Janowic z szefem Grzegorzem Damkiem sprawnie wdrapuje się na czwarte piętro bloku na bielskim osiedlu Złote Łany. Razem z Grzegorzem Giercuszkiewiczem, wicedyrektorem Caritas, wnoszą specjalistyczne łóżko rehabilitacyjne ze skomplikowanym oprzyrządowaniem, które będzie służyć Basi Olmie. Kiedy strażacy widzą, jak jej mąż, pan Marian, do tej pory radził sobie z opieką nad żoną, z wrażenia siadają – choć w maleńkim mieszkaniu nie jest to takie proste. Wrażenie robi skonstruowany przez gospodarza złożony system szyn i dźwigów w pokoju i łazience.
Na widok możliwości nowego łóżka pan Marian uśmiecha się od ucha do ucha. Pani Basia płacze ze wzruszenia.
Jak śliwka
Jest luty 1945 r. Przez Czechowice przechodzi wojenny front. Raz Rosjanie, raz Niemcy. W jednym z domów ma się zaraz urodzić dziecko. Potrzebny lekarz. Nikt nie pyta, czy to medyk Rosjan, czy Niemców. Huk, pośpiech, gwałtowne ruchy sprawiają, że dziewczynka rodzi się z wyrwanymi ze stawów biodrowych nóżkami. Mija dwadzieścia siedem lat. Mała Basia jest już kobietą. Szpitale, operacje, zabiegi, rehabilitacje – to jej codzienność. Latem 1972 roku w bielskim szpitalu leży unieruchomiona – z nogami w gipsie. Słońce świeci prosto w twarz, ale nie ma w pobliżu nikogo, kto przysłoniłby okno. Wtem w otwartych drzwiach widzi podskakującego o kulach chłopaka. Nic nie musi mu mówić. Ten szybko kuśtyka i sprawnie zasłania okna.
– Wpadłem jak śliwka w kompot – mówi Marian. – Mam taką wadę kości, że jeśli je złamię, zrastają się rok albo i dłużej. Byłem wtedy po wypadku samochodowym, miałem niespełna 20 lat. Śruba, płytka w nodze – wiedziałem, że będzie się do długo zrastać, ale poza tym nic mi nie było, więc nosiło mnie po całym budynku szpitala.
Będziesz żoną
Od tamtego dnia Marian pojawiał się codziennie w sali Basi. Po miesiącu nie miał wątpliwości. – Wszedłem i oznajmiłem: „Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Będziesz moją żoną” – wspomina. – Szybko rozniosło się po szpitalu, co zamierzam. Znaleźliśmy grono sprzymierzeńców, ale i przeciwników, którzy uznali, że jestem takim szpitalno-sanatoryjnym młodym podrywaczem i trzeba sprawę zakończyć, nim będzie skandal. Bo co to za pomysł – żeniaczka po miesiącu znajomości. W trybie natychmiastowym wypisano mnie z tą niezrośniętą nogą do domu, a Basię przeniesiono do szpitala w Goczałkowicach. Ale ja jestem konsekwentny. Powiedziałem „A”, to będzie i „B”.
Jednak droga od „A” do „B” miała jeszcze jeden trudny etap. – Po oświadczynach przyszła mi myśl, że wypadałoby zapytać specjalistów, co mają do powiedzenia w sprawie naszych ewentualnych dzieci – kontynuuje Marian. – Dali mi jasno do zrozumienia, żebym nie robił sobie nadziei. Narzeczona ma 27 lat. Za nią setki zdjęć rentgenowskich – a trzeba wiedzieć, że wówczas urządzenia do prześwietleń przypominały bardziej spawarki niż aparaty rentgenowskie. A poza tym niemal całe jej życie to pozycja leżąca, która spowodowała odkształcenie narządów rodnych. Żeby to zmienić, potrzebne byłyby kolejne zabiegi, co w jej sytuacji byłoby czymś niezwykle niebezpiecznym. Lekarze dawali mi do zrozumienia, że prędzej wyrośnie im coś na dłoni, niż my doczekamy się dziecka. Pogodziłem się z tą myślą i powiedziałem Basi: „Niezależnie od tego, czy możemy mieć dzieci, czy nie – będziesz moją żoną”.
Czas, kiedy Basia leżała w Goczałkowicach, Marian nazywa ich miesiącem miodowym. – Trudności tylko mnie mobilizowały. Robiłem, co mogłem, żeby codziennie jeździć do Goczałkowic PKS-em. Co więcej, ktoś „życzliwy” doniósł rodzicom o moich planach. Tata był w szoku: „Co ty wyprawiasz, synu? Żona będzie całe życie leżeć unieruchomiona”. Złapał doła. Wiedział jednak, że zdania nie zmienię, bo byłem uparty jak on.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się