Spotkałem Matkę Boską. Potem każde z nas ruszyło w swoją stronę.
W przedostatni weekend znalazłem się w Fatimie, jako duchowy przewodnik czterdziestoosobowej grupy pątników z Podbeskidzia. Podobno w Portugalii deszcz pada średnio dwa dni w miesiącu. Akurat na nie trafiliśmy.
W niedzielę - Msza św. Po kazaniu robi się lekkie zamieszanie. Do prezbiterium wchodzi mała procesja: chłopak z kadzielnicą, dziewczyna z łódką, jeszcze jedna dziewczyna z poduszką i ułożoną na niej koroną, a dwóch starszych panów, sapiąc, dźwiga figurę Pani Fatimskiej, mniej więcej w połowie naturalnej wysokości. Ksiądz, co Mszy przewodniczył, macha kropidłem, odmawia modlitwę, wkłada na głowę Madonny koronę. Potem się kłania, a panowie figurę wynoszą.
Domyślałem się, że pewnie w jakieś zacne miejsce wizerunek ten pojedzie, ale dopiero po Mszy św., w zakrystii, używając bardziej ludzkiego języka niż polski, czy portugalski, dowiedziałem się, że oto byłem świadkiem poświęcenia figury fatimskiej, która towarzyszyć będzie uczestnikom Światowych Dni Młodzieży.
Niebawem ruszyliśmy: Madonna Fatimska do Panamy, ja na ojczyzny łono. Kiedy po powrocie opowiadałem tę historię, ktoś spytał prowokacyjnie, czy na ŚDM zlot Matek Boskich się szykuje, bo i podobną naszą Jasnogórską też tam widzieli. Przyszło mi do głowy, że z Panamą jest jak z igrzyskami olimpijskimi: idą poszczególne reprezentacje, wszystkie niosą flagi, ale każda inną, wskazującą na kraj pochodzenia. A Madonna jest jak sztandar, znak przynależności narodowej, barwa i temperatura przeżywania wiary.
I poczułem się trochę tak, jakbym tam był w tej Panamie osobiście, choć metryka nie bardzo puszcza.