Wrzesień

Nie wygra armia lwów, którą dowodzą barany.

Pierwsze dni po wakacjach upływają pod znakiem bolesnych wspomnień września ’39: apele poległych, przemówienia oficjeli, żołnierze, harcerze, uczniowie, potomkowie uczestników. Przy okazji zawsze ktoś się z kimś jeszcze posprzecza, ktoś na kogoś obrazi - standard.

Co roku też pojawia się pytanie: czy wówczas, we wrześniu 1939 roku, mieliśmy jakieś szanse? Ostatnio wpadł mi w ręce tekst, którego autor udowadniał, że tak, że szansa była i to spora, gdyby tylko pomogli alianci. Uśmiałem się przez łzy.

W połowie sierpnia „odwiedziłem” stryja Anatola. Był podporucznikiem 3 Pułku Strzelców Podhalańskich w Bielsku. Pierwszego września pułk nie nawiązał styczności bojowej z nieprzyjacielem. Drugiego września pułkowe armaty strzeliły kilka razy w kierunku niemieckich wozów pancernych, które spod Pszczyny zapuściły się w okolicy Ligoty. Ponieważ tymczasem siły niemieckie walczyły już z gniazdem polskiego oporu w Węgierskiej Górce i bielskim Podhalańczykom groziło zamknięcie w kotle, trzeciego września pułk wyruszył na wschód.

Mój ojciec - jedyny jeszcze żyjący z rodzeństwa - pamięta do dziś, jak Anatol wpadł wieczorem do domu, zjadł kolację, pożegnał się ze wszystkimi. Zginął niewiele ponad dwa tygodni później, zastrzelony przez niemiecki patrol na cmentarzu w Narolu koło Tomaszowa Lubelskiego, gdzie pochowano go w zbiorowej mogile razem z trzynastoma pułkowymi kolegami.

Przejeżdżałem przez miejsca przemarszu i potyczek jednostki mojego stryja. Przystanąłem w Radłowie nad Dunajcem, gdzie Podhalańczycy stoczyli krwawą bitwę pod koniec pierwszego tygodnia września. Na Roztoczu chyba trudno o cmentarz, na którym nie byłoby oddzielnej kwatery czy zbiorowej mogiły żołnierzy września. Pamięta się tutaj o nich. Szkoły noszą imiona poszczególnych jednostek. Groby są zadbane, ukwiecone. Na wkopanych obok masztach powiewają flagi.

Stałem w tych wszystkich miejscach z opracowaniem monograficznym Wojciecha Mosia o bielskim Pułku Podhalańskim. Opis wrześniowej tułaczki to świadectwo chaosu, dezinformacji, braku jakiejkolwiek koncepcji strategicznej i kolosalnej różnicy w wyposażeniu i uzbrojeniu na naszą - oczywiście - niekorzyść. Parcie niemieckich jednostek na wschód było z reguły czymś w rodzaju polowania na kaczki, jeśli nie liczyć incydentalnych potyczek bez żadnego znaczenia strategicznego. Nie, nie było szans na odwrócenie klęski. Nie wygra armia lwów, którą dowodzą barany. Pytania o to, jak podobna historia skończyłaby się dzisiaj, boję się nawet postawić.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..