Jak maszyna do szycia została maszyną do życia.
Przyszli nad ranem, nim wzeszło słońce. Załomotali kolbami do drzwi. Dali kwadrans, żeby się spakować. Każdy wziął na oślep, co było pod ręką. Wujek Kazik, chłopiec wtedy jeszcze, dopuścił się szaleństwa: zabrał przenośną maszynę do szycia marki „Singer”. Uginał się po jej ciężarem, człapiąc w błocie na bocznicę kolejową. Ledwo wdrapał się do bydlęcego wagonu. Ale dzięki niej on i cała rodzina przeżyli syberyjską tułaczkę, zgotowaną przez sowietów, którzy wkroczyli na wschodnie rubieże Rzeczpospolitej, podobnym im przesiedleńcom, a ci ruszyli ze zubożałej Galicji na wschód, zakładając kapitalnie prosperujące gospodarstwa rolne.
Wujek Kazik miał smykałkę. Obszywał i swoich, i rodaków, i sowieckich sołdatów. A w zamian była omasta i było co omaścić. Kiedy pojawiły się wieści o tworzeniu wojska polskiego, choć jeszcze niepełnoletni, zostawił maszynę marki „Singer” swoim, a sam ruszył do punktu zbornego. Włożył mundur i czapkę z orzełkiem - cóż, że bez korony, ale z nadzieją na powrót do Polski. Miał szczęście. Przeszedł cały szlak, aż do Berlina. Przeżył. Wrócił. Odnalazł się ze swoimi. Maszyna marki „Singer”, żywicielka Sybiraków, gdzieś się zapodziała. Pewnie ją ktoś ukradł. Nie mieli nic. Ale żyli.
Wujek Kazik nigdy w żadnej partii nie był. Nie politykował. Żył sobie życiem przyzwoitego człowieka. W wolnych chwilach do końca swoich dni coś tam jeszcze podszywał, ale już na powojennej maszynie marki „Łucznik”. A historię wujka Kazika i maszyny do szycia każdy w familii znał od dzieciństwa.
O wujku Kaziku przypomniał mi pan wojewoda śląski. Właśnie wydał decyzję, że z mapy Bielska-Białej znikną ulice I Armii Wojska Polskiego i Dywizji Kościuszkowskiej. Eksperci z Instytutu Pamięci Narodowej tak zaopiniowali i koniec, kropka. Przyznam, że ilekroć przyszło mi się znaleźć w ich pobliżu, miewałem mieszane uczucia: że to za Stalina, za komuny było - to źle. Ale ile razy złość we mnie wzbierała, stawał mi przed oczami, utrwalony wyobraźnią dziecka w matczynych opowieściach obraz wujka Kazika, co raz maszynę marki „Singer”, a za chwilę już pepeszę na plecach dźwiga. I tak mi się smutno, mimo wszystko, zrobiło. Zwłaszcza, iż byli tacy, co proponowali zmianę nazw na Żołnierzy I Armii i Żołnierzy Dywizji Kościuszkowskiej. Bo tu przecież o ludzi, o pamięć o człowieku chodzi. O mojego wujka Kazika też, co Sybir przeżył i jakieś tam Lenino, i Berlin.
Mam pomysł. Po sklepach ze starociami pochodzę. Portale jarmarczne w internetach poprzeglądam. Może jakąś starą „Singerkę” wyszukam, odżałuję, zapożyczę się nawet, kupię. Przy biurku sobie postawię. Nich mi wujka Kazika przypomina. Taki ołtarzyk familijnej pamięci: maszyna do życia.