- Na ulicy trzeba być twardym. Zależało mi, żeby nie być leszczem - mówił Bogdan Krzak w Czechowicach-Dziedzicach.
Jak kontynuował Bogdan: - Marzyłem o rodzinie - żeby być kochanym i żeby kochać. Postanowiłem, że jak będę zakładał rodzinę, to wszystko rzucę.
Miał 19 lat kiedy poznał Basię. Miał problem czy wybrać ją czy jej koleżankę i działał na dwa fronty, aż zdecydował: Basia. - Barbara, jaka ty jesteś piękna - kiedyś jej powiedziałem. A ona jak to dziewczyny: - A co ty gadasz… Urwałem więc lusterko z auta i mówię: - Patrz! I tak siedem lusterek urwałem, żeby zobaczyła. A potem je wyrzuciłem do kosza, bo co miałem z tym zrobić. Szrotów nie było, żeby sprzedać. Jak została moją dziewczyną, przestałem na stadion chodzić. Ale nie przestałem pić, być agresywnym. Baśka bała się ze mną chodzić po ulicach, bo zawsze byłem gotowy, żeby komuś przylać. Kiedyś kolega szedł do wojska. I musiałem go pożegnać. Znajomi mówili: - Nie świruj, chcesz z nią być przecież. Ale wybrałem wtedy kolegę… Po jakimś czasie zeszliśmy się z powrotem. Kiedy ja poszedłem do wojska, jeździła do mnie w odwiedziny. Po dwóch latach się pobraliśmy. Zostaliśmy mężem i żoną. Poszedłem do pracy - byłem kierowcą autobusów. Ale nie przestałem pić. Czasem jeździłem trzeźwy, czasem na bani.
Duchowa rEwolucja w Czechowicach-Dziedzicach
Urszula Rogólska /Foto Gość
Córka się nam urodziła, potem dwie następne, bliźniaczki. 11 miesięcy różnicy jest między nimi. Trójka małych dzieci. Miałem dość. Jak byłem trzeźwy to ok, ale jak byłem na bani… Chciałem się rozwieść. Czyli zrobić dokładnie to samo, co dorośli zrobili ze mną, co rodzice ze mną zrobili. Chciałem zrobić, to o czym mówiłem: ja tak nie chcę. Nie rozwiązywałem problemów, tylko je zapijałem.
Pan Jezus? Nie świruj!
- Miałem wtedy 24 lata - kontynuował. - Wtedy przyszedł do mnie mój młodszy brat Darek i zaczął mi opowiadać o Panu Jezusie. A ja mu: - Darek! Pan Jezus? Nie świruj. Pan Jezus, Bóg jako dobro? Popatrz na to, co się działo, patrz na naszą rodzinę - gdzie tam jest Bóg? Gdzie widzisz kawałek dobra w tym wszystkim, co przeżyłem? Nie ma dobra, nie ma Boga!
Nie chciałem wierzyć w Boga, który mówi o dobroci, o miłości, a ja tego nie doświadczam. Tego nie ma! I to mówię bratu. A on mi: - Nie wiem co ci mam powiedzieć, oprócz tego, że oddałem swoje życie Chrystusowi i on je zmienił. Wszystkim wybaczyłem: mamie, tacie - wszystkim. To ja mu: - Stary, nie ma bata! Ja twojemu ojcu obiecałem, że go zabiję, jak go spotkam! Goniłem go trzy razy po mieście. Nie ma opcji, żebym zrezygnował z zemsty.
Brat mnie zaprosił do kościoła - na spotkanie wspólnoty "Miasto na Górze" w Bielsku. W środę o 19.00. "Przyjdź, zobaczysz", mówił. To ja mu: - Stary, ty w jakąś sektę wpadłeś? I tak mi dyngło w głowie: no jak sekta, to ja tam wtargnę, przywalę komuś i jeszcze o mnie w gazetach napiszą - no może w "Gościu Niedzielnym" to nie, ale w innych na pewno. Obiecałem, że przyjdę. A on mi jeszcze, wychodząc: - Bogdan, jest jedna rzecz. Jest ktoś, kto będzie robił wszystko, żebyś tam nie trafił. Ja: - Jak ci mówię, że będę, to będę. Mam wolne i mogę być. To był czwartek jak umawialiśmy się na środę. Pomyślałem: ja cię kręcę, w co on się wpakował - że jeszcze szatan tam jest. Jeśli w tej sekcie wierzą w Boga, to pół biedy - bo dobry, miłosierny i takie tam - pamiętałem z religii. Ale jak w szatana - to w ogóle mu "poryli beret". To ja już naprawdę muszę go ratować.
Młodzi wsparli swoich duszpasterzy w organziacji spotkania ewangelizacyjnego
Urszula Rogólska /Foto Gość
Darek się urodził jak Bogdan miał sześć lat. - Opiekowałem się nim. I sobie obiecałem, że to będzie osoba, której nigdy nie okłamię. To będzie taka kotwiczka, że jeszcze nie jestem taki zły. Ja go nigdy w swoim życiu nie okłamałem. I on o tym wiedział.
Mijały dni. W niedzielę Bogdan zaczął myśleć, że na pewno tam nie chce iść. Tylko jak to wymyślić, żeby nie iść i nie okłamać brata. Postanowił, że zapije z kolegami i powie, że z tego powodu nie dał rady przyjść. - Pytam jednego - może byś się ze mną umówił na wódkę? Nie ma czasu. Drugi i kolejny to samo… W środę o 14.00 chodzę po domu i mówię: - Baśka, pierwszy raz w życiu będę musiał brata okłamać. A ona: - Ale ty mu nigdy nie kłamiesz. Poszedłem. Wejście z tyłu kościoła, do jakiejś kaplicy. Patrzę, jest ksiądz. To może nie jest sekta, może to rzeczywiście kościół katolicki. Na taki wygląda. Zaczynało się spotkanie, a ludzie się do siebie odwracali i witali: - Dobrze, że jesteś. Taaak - pomyślałem - ty się ciesz. Jak cię spotkam, to wezmę od ciebie pieniądze na piwo, bo dobrze, że jesteś.
Słucham tego, co tam się dzieje. I widzę, że ludzie nie są jacyś zwichrowani. Śpiewają te swoje pobożne piosenki - wiecie, po stadionie to w ogóle mi to nie wchodziło, ale ok. Nagle się okazało, że… Nie żebym się tam czuł dobrze, ale spokojnie. Nikt mnie nie goni, nikt za bardzo nic ode mnie nie chce. Ludzie coś mówią, modlą się. To, co mnie zdziwiło to to, że się modlą na głos - gadają do Pana Boga na głos. Pomyślałem: ale jazda... Tu chyba wszyscy są nietrzeźwi. Ale to była taka forma, która bardzo mi odpowiada, bo ja "Ojcze nasz" nie bardzo pamiętałem, więc jeśli mogę mówić do Pana Boga tak ja mówię: - Panie Boże nie ogarniam tematu, prowadź mnie - no to ok. Ale nie pasowało mi to witanie się. Pomyślałem, że przyjdę za tydzień i zobaczymy czy też będą tacy mili. I też byli.