Rozczarowany

Nie udał mi się wyjazd do Ziemi Jezusa.

Byłem w Izraelu z grupą wiernych z kilku parafii Podbeskidzia - od Andrychowa i Oświęcimia aż po Kozy i Kaniów. Byłem już nie po raz pierwszy, ale jeszcze nigdy nie wróciłem tak zawiedziony.

Nasłuchany i naczytany tego, co w radiach, telewizjach i internetach mówią i piszą o konflikcie polsko-izraelskim, wyrosłym na gruncie ustawy o IPN, o obozach zagłady i o Holokauście, nastawiłem się bardzo bojowo. W drodze układałem sobie odpowiedzi na wszelkie możliwe zaczepki. O dziadku, co wydłubał ziemiankę, a na klapie maskującej wejście do niej rosły dla niepoznaki nagietki, lwie paszcze, floksy i aksamitki. W ziemiance przesiedziało iluś tam Żydów i różnej maści uciekinierów wojennych. O Tatusiu, który dzielnie się trzyma, choć jako chłopiec pracował ramię w ramię z żydowskim chłopcem przy budowie fabryki IG Farben w Auschwitz, przymuszony do tego za karę, bo esesman przyłapał go na podrzucaniu chleba więźniom. I parę jeszcze innych, rodzinnych historii.
Pierwsze rozczarowanie przeżyłem na lotnisku w Tel Avivie, podczas odprawy paszportowej. Pan z natury smutny, siedzący w budce z pieczątkami, nawet lekko się uśmiechnął, zapytał o grupę, która cierpliwie stała w kolejce za mną, a potem wydrukował miesięczną wizę z pozwoleniem na pobyt bez możliwości podjęcia pracy zarobkowej i życzył miłego pobytu.

Pani przewodnik, żebyśmy się nie porozłazili, rozwinęła biało-czerwoną flagę. Już słyszałem świst rzucanych w naszą stronę kamieni, wyobrażałem sobie, jak z mozołem ścieram z plecaka plwociny nienawiści, tymczasem łopoczący na wietrze sztandarek nie zrobił na żadnym z przechodniów w jarmułkach, kapeluszach, z pokręconymi pejsami, najmniejszego wrażenia. I tak było każdego kolejnego dnia, we wszystkich Jerozolimach, Hajfach, Ain Karemach, Tyberiadach, przy menorze pod Knesetem i w Yad Vashem. Wszędzie uśmiechy, życzliwość, gotowość, żeby zapozować do pamiątkowego zdjęcia. Szczytem tej bezczelnej układności był okrzyk, jakim przywitano nas w porcie wycieczkowym nad Morzem Tyberiadzkim: Israel loves Poland! Incydent ten uznałem za czystą prowokację, która ostatecznie przebrała czarę goryczy.
Zacząłem pytać, dowiadywać się, skąd ten brak nienawiści Żydów do Polaków, o którym tak skwapliwie od miesiąca zapewniają nasze rodzime media. Wyszło na to, że w czasie ferii zimowych do Ojczyzny Jezusa przybywa średnio sto polskich grup pielgrzymkowych tygodniowo. Czyli jakieś - lekko licząc - cztery do pięciu tysięcy ludzi, którzy tutaj mieszkają, żywią się, podróżują wynajętym autokarem, dając tym samym możliwość zarobku i płacenia podatku miejscowym. A przecież nie zarzyna się kury, co złote jajka znosi.

Kiedy sytuację opisałem w moim profilu społecznościowym, jeden ze znajomych nakrzyczał na mnie, że przedstawiam nie stan faktyczny, ale jedynie moje przekonania. Bo my tu z telewizji wiemy lepiej, jak jest, niż wy tam na miejscu - argumentował. Na szczęście kilka dni temu już wróciłem do ojczyzny. I spokojnie zanurzam się w bezkresne odmęty medialnej nienawiści. Rozczarowanie mija, a ja szczęśliwie pozwalam się utwierdzać w przekonaniu, że z powodu nieszczęsnej ustawy wszyscy Żydzi nas nienawidzą, a przejawy życzliwości i ciepła, których doświadczyłem na miejscu, były prowokacją, bezczelną grą pod publiczkę, albo zwyczajnie dałem się omamić. O, święta naiwności!

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..