Przypomniała mi się Ekstremalna Droga Krzyżowa. Ale dlaczego na finiszu Adwentu?
Parę lat temu wymyśliliśmy z kolegami, zakręconymi na punkcie biegania, taką trasę Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, która otacza wysiłkiem i modlitwą prawie całe Bielsko-Białą. Wyznaczyliśmy miejsca kolejnych stacji. Namówiliśmy jeszcze paru znajomych. I pobiegliśmy.
Ja trzymałem się z Grześkiem. W ciszy, zero rozmów, w zamyśleniu, ale - wiadomo - we dwóch raźniej. W pewnym momencie przyszło nam przetruchtać przez sam środek miasta, w pobliżu kościoła, ratusza i dwóch bialskich rynków (ha, taki ci ewenement u nas). To piątek był albo już nawet sobota nad ranem, przed Niedzielą Palmową. Najpierw przy kościele spotkaliśmy dwóch naprutych młodzianów. Zlustrowali spore krzyże, przytroczone do naszych plecaków, coś pobełkotali i poszli. Potem, na deptaku ulicy upamiętniającej odzyskanie niepodległości natknęliśmy się na całą grupę, wracającą z jakiegoś niezłego melanżu. Głośne wybuchy śmiechu, słodkawy dym tego, co palili. Na nasz widok ścichli. Przystanęli.
- A wy, co za jedni? - spytał ktoś odważniejszy.
- Drogę Krzyżową robimy - powiedział Grzesiek.
Pomyślałem, że zacznie się jazda. Ale się nie zaczęła. Nikt niczego nie powiedział. Tylko dziewczyna jedna odepchnęła chłopaka, który obejmował ją ramieniem i zaczęła płakać. Żal mi się jej zrobiło. Nie z powodu płaczu. Butów nie miała. Stała na lśniącym poranną wilgocią bruku na bosaka, tylko w rajtkach, nie czując chłodu. A myśmy polecieli dalej.
Parę lat temu pani doktor zacna powiedziała mi, że onegdaj w Wigilię wieczorem na pogotowie przyjeżdżali niemal wyłącznie tacy, którzy zadławili się rybią ością. Od paru lat wigilijni pacjenci to niemal wyłącznie przypadki zatrucia alkoholem, dopalaczami albo łby, które trzeba szyć. Nie wierzyłem. Aż mnie podkusiło i zacząłem sprawdzać, czy w moim mieście organizuje się 24 grudnia jakieś imprezy. Organizuje się. I to z niezłym dymem. Wigilijny drink za siedem złotych, wigilijna „piana” za cztery, a wigilijny zestaw, czyli pół litra wódki plus cola albo sok, za cztery dychy.
- Spotkamy się, by móc nad ranem rozmawiać w języku zwierząt, bo taki wiśniówkowy bełkot trafia raz do roku - zapewniają organizatorzy jednej z imprez. - Zjedzcie obfitą kolację, odpakujcie prezenty i wpadajcie do nas, aby w rodzinnej atmosferze spalić świąteczne kalorie i zrobić odpustowe zdjęcie z braćmi - radzą.
- Na scenie naszej stała pasterkowa ekipa, a ponieważ na tej imprezie padają corocznie rekordy frekwencyjne, więc warto zrobić wcześniej rezerwację i zapewnić sobie miejsca - radzą organizatorzy innej imprezy. Padają godziny, nazwy i adresy klubów, uzbierałoby się tego z pół tuzina co najmniej.
Myślę sobie, czy się po Pasterce na miasto nie wybrać. Może Grześka namówię. I krzyż wezmę... albo nie, opłatek może lepiej. I jeśli spotkamy jakąś zapłakaną dziewczynę, to nie będziemy się głupio pytać, czy sprzedaje zapałki, tylko z plecaka wyciągniemy upchnięte tam przezornie choćby plastikowe klapki. Zawsze to lepsze, niż same rajtki. Na bruku. I dlatego właśnie teraz, na finiszu Adwentu, Droga Krzyżowa mi się przypomniała.