Przez 21 lat swojego kapłaństwa ks. Roman Kanafek, kustosz peregrynujących Znaków Miłosierdzia, nie udzielił sakramentu namaszczenia tylu chorym, ilu w ciągu minionych 9 miesięcy. Nigdy wcześniej też nie jeździł samochodem uprzywilejowanym.
Na jednym baku samochodu-kaplicy, który od 20 września 2015 roku jeździł po drogach diecezji bielsko-żywieckiej z peregrynującymi Znakami Miłosierdzia - kopią łagiewnickiego obrazu Jezusa Miłosiernego i relikwiami Apostołów Miłosierdzia - można przejechać 1000 kilometrów. Ksiądz Roman Kanafek tankował w tym czasie cztery razy… 4 tys. km - taka odległość dzieli na przykład Bielsko-Białą i Madryt, na trasie tam i z powrotem!
Cztery pory roku ze wszystkimi zjawiskami pogodowymi. Codziennie w innej parafii - w ciągu dnia wizyty u proboszczów kolejnych parafii, wszelkie ustalenia jak i którędy samochód-kaplica przyjedzie, gdzie ustawić obraz, gdzie relikwiarze; czy i gdzie będą samochód eskortować strażacy, policja czy straż miejska.
Po południu - dopilnowanie bezpiecznego włożenia do samochodu obrazu i relikwii z parafii, która żegnała Znaki i po chwili - przekazanie jej kolejnej. A o tym, co się działo po drodze, dziś już można by napisać długą powieść.
Kaplica i kierowcy
Samochód oczywiście zwracał uwagę innych użytkowników ruchu.
- Rzadko kto chciał mnie wyprzedzać, bo… kierowcy robili zdjęcia. Choć oczywiście nie powinni tego robić, prowadząc. Ale zdarzały się i takie historie. Jechałem samochodem-kaplicą i widzę, że od kilkunastu kilometrów mam za sobą "ogon". Kierowca nie chce mnie wyprzedzić… Na dodatek wjechał między kaplicę i jadące za mną siostry zakonne. Zatrzymałem się na poboczu, zjeżdża i on - opowiada ks. Romek. - Kierowca mówi mi, że dwa dni temu miał wypadek samochodowy. Po ludzku patrząc, nie miał prawa ujść z życiem. Kiedy dziś zobaczył obraz, był wstrząśnięty tym spotkaniem. Nie potrafił przestać patrzeć na Jezusa i Jemu dziękować za ocalenie.
Samochód kaplica i jego bielsko-żywiecki kierowca
Urszula Rogólska /Foto Gość
Albo inna historia. Może niektórzy się uśmiechną, jakie drogi do człowieka znajduje Pan Bóg. Opowiadał mi jeden proboszcz. Przyszedł do spowiedzi człowiek, który się nie spowiadał od kilkudziesięciu lat. Stały bywalec miejscowego baru. Wracał mocno wstawiony na rowerze. Oślepiły go światła samochodu strażackiego. Przewrócił się, wpadł do rowu. Opowiadał proboszczowi, że się ocknął i Pan Jezus mu się objawił na drodze. Pogroził mu palcem i on już wiedział, że musi natychmiast iść do spowiedzi. W tym czasie tą drogą przewoziłem obraz… A "grożący palec" Pana Jezusa, to była Jego błogosławiąca ręka…
Śnieg, deszcz i wichura
- Trzy razy kuny przegryzły kable - niemal codziennie samochód stał na zewnątrz, żaden problem dla zwierzaków. Raz miałem awarię z wywietrznikiem - w jednej z parafii na Żywiecczyźnie mieszkańcy wybudowali na drodze bramę. Wjechałem i… brama zatrzymała się na samochodzie. Usterkę szybko udało się naprawić - opowiada ks. Kanafek. - Nie zliczę, ile razy zimą padł akumulator - przejazdy były krótkie, mróz duży - nie miał możliwości się podładować. Nie mówię też o zamarzających zamkach, bo to zdarzało się bardzo często.
Wiele parafii zapamięta dzień peregrynacji także ze względu na pogodę. Kierowca auto-kaplicy też je pamięta.
- Najsilniejsza wichura? W Janowicach i zaraz kolejnego dnia, w Starej Wsi. Największy mróz? Buczkowice i Szczyrk. Najsilniejsze opady śniegu? Bystra, Meszna, Szczyrk - co godzinę odśnieżałem samochód, bo był kompletnie zasypany. Burza śnieżna taka, że nie było świata widać - w Osieku. Największy deszcz? Pewel Mała. Wyzwaniem była procesja z obrazem wokół kościoła... Bardzo mocny deszcz towarzyszył nam też w Wapienicy. A pierwsza burza spotkała nas w Cieszynie-Pastwiskach. Nagle przyszła taka ulewa - obraz nie był ubrany w pokrowiec - że trzeba było wjeżdżać tyłem pod same drzwi kościoła. Największa chlapa - Andrychów, peregrynacja w parafii św. Macieja. A z kolei w Roczynach nie dość, że mocno sypał śnieg, to jeszcze wiał taki wiatr, że spadały dachówki. Dzięki temu, że nie zmieściłem auta w miejscu, które wcześniej wybraliśmy, udało się je uchronić przed nimi...
Uciekający rekolekcjonista
Bardzo silny deszcz padał także podczas pożegnania obrazu w Bulowicach, skąd samochód-kaplica jechał do Kęt-Podlesia. Ale tam to nie pogoda spowodowała szybsze bicie serca ks. Romka.
- W dniu pożegnania obrazu w Bulowicach, ojciec rekolekcjonista bardzo się śpieszył do Krakowa, na Mszę św. za ojczyznę, na której mieli być obecni rodzice prezydenta Andrzeja Dudy. Mówił kazanie, zebrał składkę i ruszył w drogę. Miał torbę bardzo podobną do mojej. Miałem tam wszystkie dokumenty i inne moje ważne rzeczy. Po Mszy wchodzę do zakrystii i... już serce bije mocniej. Nie ma mojej torby. A przecież zaraz potrzebuję… klucze do auta! I nagłe olśnienie - zawsze trzymałem je w torbie, ale parę dni wcześniej stwierdziłem, że muszę je mieć przy sobie. Włożyłem do kieszeni.