Kiedy zmęczenie zaczyna być męczeństwem?
W sierpniu „sieć” spopularyzowała taki dowcip:
- Co to jest pielgrzymka?
- To jedyne miejsce, gdzie poznasz dziewczynę, która zakłada skarpety do sandałów...
Tymczasem nie do śmiechu było pielgrzymom pieszo wędrującym na Jasną Górę, albo tłumom ciągnącym na spotkania ewangelizacyjne na szczytach Beskidów. Synoptycy już dawno nie cieszyli się taką trafnością diagnoz: upał przecież był taki, że na chodniku można było zrobić omlet, a świat medycyny ostrzegał, by gorąco przeczekać w domu. Zachęta był jeszcze bardziej śmieszna, niż dowcip o sandałach i skarpetach, gdy pod gołym niebem trzeba było spędzić nawet dziesięć godzin i to w dynamicznym ruchu. Ale warto było.
Dowodzi tego liczba uczestników „poświęconych” przedsięwzięć: blisko trzy tysiące jasnogórskich pątników czy taka liczba górskich pielgrzymów, że na grani Babiej Góry nie wszyscy się zmieścili. W takich przypadkach organizatorzy łapali się za głowę z troski o bezpieczeństwo.
Ilość najczęściej nie sprzyja jakości. I o to właśnie obawiałbym się tego lata, oceniając masowe przedsięwzięcia pobożne na Podbeskidziu, gdyby nie upał właśnie. Dopiero kiedy słońce dopieka tak, jak latoś, tak na prawdę można pojąć, co to znaczy być „światłem świata” i „solą ziemi”. I nauczyć się, jak w banalnym zmęczeniu skosztować okruchów prawdziwego męczeństwa. Okruchów tylko - ale przedsmak jakiś jednak jest.