Ponad stu uczestników bielskiej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej wędrowało najtrudniejszą w Polsce, 46-kilometrową trasą. Na szlaku rozważali kolejne stacje Męki Pańskiej.
Wyruszyli na górskie szlaki z kościoła św. Andrzeja Boboli po wieczornej Mszy św., z latarkami, w małych grupkach lub indywidualnie. Szli różnym tempem, niosąc różnej wielkości krzyże. Łączyła ich modlitwa i pragnienie rozmowy z żywym Bogiem. – Samo katowanie się przez całą noc w ciemnościach, błocie nie ma sensu. Dopiero kiedy połączy się to z trudem drogi krzyżowej, jaką przeszedł Jezus Chrystus, to daje owoce – przypominał koordynator bielskiej EDK brat Mirosław Myszka i zachęcał, by całą wędrówkę zakończyć w kościele. – Bez tego zostanie pustka i zmęczenie. Jeśli spotkamy się z Chrystusem, czeka nas wielka radość – mówił. Każdy niósł swój krzyż.
– Nadajmy tym krzyżom imiona, nadajmy im kształt twarzy ludzi, których spotykamy na co dzień. Weźmy ich ze sobą – zachęcał ks. Jacek Pędziwiatr, jeden z uczestników. Niektóre były okazałe, widoczne z daleka, inne zawieszone na szyi czy przypięte do plecaka. Wszystkie krzyże sygnalizowały to samo pragnienie: złączenia wysiłku podczas pokonywanej drogi z ofiarą i cierpieniem Jezusa Chrystusa, dźwigającego ciężar ludzkich grzechów...
– W tej drodze jest tym ciężej, im ważniejszą, świętszą mamy intencję. I dlatego to jest trud, który warto pokonać – tłumaczy Konrad Nycz, który szedł z grupą przyjaciół: harcerzy ZHR.
Beskidzkie EDK wyruszyły także z Andrychowa, Oświęcimia i z Jabłonkowa do Puńcowa.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się