Każdy z uczestników bielskiej EDK miał swój własny krzyż. Najczęściej wykonany własnoręcznie. Każdy też sam musiał zmierzyć się z trudami drogi, która miała mu pomóc w spotkaniu z Jezusem. Z bielskiego kościoła pallotynów wyszło ponad sto osób.
W większości byli to panowie w różnym wieku: od nastolatków po dobiegających siedemdziesiątki. Na te nietypowe rekolekcje w drodze zdecydowały się też panie. - My też potrzebujemy tego duchowego uspokojenia i przemyślenia wielu spraw. Wysiłek, podejmowany samodzielnie, sprzyja temu, żeby tak po Bożemu, z góry spojrzeć na to wszystko, co się dzieje w naszym życiu - mówi Marta.
- W swoich relikwiach drogę będzie przemierzał także św. Andrzej Bobola, wielki męczennik, patron Polski, patron tego kościoła i patron naszej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej - przypominał przed wyruszeniem brat Mirosław Myszka, koordynator tej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej. - Każdy będzie szedł swoim tempem i pewnie pokonamy trasę w różny czasie. Ale mamy ten sam cel: spotkanie z żywym Bogiem. Bo samo katowanie się przez całą noc w ciemnościach, błocie, nie ma sensu - dopiero kiedy połączy się to z trudem Drogi Krzyżowej, jaką przeszedł Jezus Chrystus, to wszystko daje owoce.
Jak podkreślał, dlatego tak ważne jest, by całą modlitwę i wędrówkę zakończyć w kościele, spotkanie z Chrystusem. - Jeśli ono się nie dokona, to zostanie pustka i zmęczenie. Jeśli spotkamy się z Chrystusem, to o poranku czeka nas wielka radość - dodawał brat Mirosław Myszka.
Przed wyruszeniem w drogę modlili się podczas Eucharystii w kościele św. Andrzeja Boboli. Wiele osób przystąpiło do sakramentu pokuty, a podczas koncelebrowanej Mszy św. ofiarowali w darze obrus na ołtarz. - Można powiedzieć, że to, co chcemy zrobić, czyli przejść Drogę Krzyżową w samotności, w ciszy, jest takie mało teologiczne, niekościelne - bo sam Pan Jezus mówił: "gdzie dwaj albo trzej gromadzą się w imię moje, tam Ja jestem", a my mamy iść osobno. Ale czasami tak jest, że trzeba odejść, żeby w samotności docenić wartość wspólnoty. Czasem trzeba poczuć się samotnym i zagubionym, może nawet najeść się strachu, żeby na nowo zobaczyć wartość naszego trwania na wspólnotowej modlitwie - mówił w homilii ks. Jacek Pędziwiatr.
Oprócz pakietu uczestnika Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, z książeczką modlitewnych rozważań, mapą i odblaskową opaską, wyruszający spod kościoła mieli też swoje własne krzyże. Niektóre okazałe, widoczne z daleka, inne zawieszone na szyi czy przypięte do plecaka. Bez względu na rozmiar, sygnalizowały to samo pragnienie: złączenia cierpień i wysiłku podczas pokonywanej drogi z ofiarą i cierpieniem Jezusa Chrystusa, dźwigającego ciężar ludzkich grzechów...
- Nadajmy tym krzyżom imiona, nadajmy im kształt twarzy ludzi, których spotykamy na co dzień: i tych, którzy nas chwalą, i tych, którzy nas ganią; i tych którzy nas prosili o modlitwę, i tych. którzy nie wierzą, że modlitwa ma sens. Weźmy ich ze sobą. Kiedy będzie nam na szlaku ciężko, pomyślmy: nie mogę zrezygnować, bo teraz dźwigam tego człowieka - zachęcał ks. Pędziwiatr.
Spory krzyż niosła grupa harcerzy z podbeskidzkiego hufca Związku Harcerzy Rzeczpospolitej. - Ten krzyż, który niesiemy, wędruje od pierwszej bielskiej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej. Został zrobiony w 2013 roku przez księży pallotynów i każda ekipa, która go niesie, co roku podpisuje się na jego ramionach. My jesteśmy grupą przyjaciół, którzy idą w tym samym celu: żeby się uświęcić, otrzymać Boże błogosławieństwo, ale też po to, żeby poczuć ciężar intencji, którą zanosimy. EDK ma to do siebie, że nie jest jakimś najtrudniejszym na świecie sprawdzianem swoich sił. W tej drodze jest tym ciężej, im poważniejszą, świętszą mamy intencję. I dlatego to jest dla nas trud, który warto pokonać - mówi Konrad Nycz, hufcowy ZHR na Podbeskidziu.
Ponad setka wędrowców wyruszyła już po ciemku w liczącą 46 kilometrów trasę przez Beskidy. Górskie szlaki, które prowadziły uczestników przez beskidzkie szczyty, to droga wymagająca, a wędrowcy musieli w czasie marszu pokonywać różnice wzniesień o rozpiętości 2 tysięcy metrów. Wyruszyli około dwudziestej, w ciemnościach i tak pokonywali większość trasy. Niektórzy wybrali drogę bez korzystania z latarki, niektórym pomagała w wędrówce specjalna telefoniczna aplikacja, która informowała o trasie, a w miejscach poszczególnych stacji można było wysłuchać przygotowanych rozważań.
Pierwszą stację Drogi Krzyżowej uczestnicy EDK rozważali przy kaplicy na Dębowcu
Alina Świeży-Sobel /Foto Gość
Pierwsza stacja Drogi Krzyżowej wyznaczona została przy kaplicy MB Fatimskiej na Dębowcu. Tu po raz pierwszy zatrzymali się, by odczytać modlitewne rozważania. Po przejściu m.in. przez Szyndzielnię, Karkoszczonkę, Kotarz, Skrzyczne, Siodło pod Klimczokiem zakończyli swoją wędrówkę w punkcie wyjścia: w kościele św. Andrzeja Boboli, modlitwą przed Najświętszym Sakramentem.
- Tęsknię za spotkaniem z Bogiem i wiem, że jest ono możliwe tylko wtedy, kiedy moje ja będzie na tym całkowicie skupione, nawet fizycznie - tłumaczył Grzegorz, student.
Pan Henryk, energiczny 67-latek z Bielska-Białej, tłumaczył, że ma ważne intencje, które zmobilizowały, by wyruszyć w tę Drogę Krzyżową. Leszczynowy krzyż zrobił sam. - Nie opuściłem żadnej z ulicznych, takich prowadzących przez miasto. Teraz chcę Pana Boga prosić i wiem, że muszę z siebie dać coś więcej. Dlatego idę. Dobrze pamiętam, jak jeszcze moja babcia mi mówiła, że jeżeli się chce coś od Niego otrzymać, to też trzeba coś dać samemu - mówił.
- Wiem, że nie jest łatwo. Już raz próbowałem i musiałem się poddać. Teraz chcę znowu spróbować pokonać tę trasę. Każdy z nas nosi na co dzień wiele różnych bagaży w swoim sercu. Intencji jest sporo i one pomogą wytrwać w drodze - dodawał Andrzej.
O tegorocznej EDK piszemy także w komentarzu pt. "Gdzie te chłopy".