Po co nam krzyże w górach?
W Beskidach trudno je wszystkie zliczyć: Trzy Lipki, Hrobacza Łąka, Kaplicówka, Salmopol, Krawców Wierch, Bendoszka, Matyska, Czupel, Mały Grojec, Groń Jana Pawła II, Stara Wieś, Zagórnik - krzyże na szczytach, groniach i przełęczach.
- To dewastacja krajobrazu i ingerencja w naturę - jak zwykle marudzą ekolodzy.
- Marnowanie pieniędzy. Lepiej za nie nakarmić głodne dzieci - oburzają się ci, którzy nigdy na nic nie dadzą złamanego grosza
- Wielka pomyłka. przecież kościół jest miejscem modlitwy, a nie jakieś krzaki w górach - gorszą się dewoci.
- Przez krzyże w miejscach, gdzie dotąd był spokój, nagle pojawiają się tłumy - usłyszałem narzekanie zapalnego turysty. Ujęła mnie ta opinia. Już choćby tylko dla ożywienia ruchu na beskidzkich szlakach warto stawiać krzyże. Ale myślę, że sens tego zjawiska jest o wiele głębszy.
- To znaki naszej wiary - mówią pasterze różnych wyznań, bo krzyże w Beskidach wznosili nie tylko katolicy.
- Są przejawami oswajania przestrzeni - twierdzi socjolog. Podoba mi się to zdanie. Człowiek chce jakoś zaznaczyć swoją obecność, oddziaływanie w jakimś miejscu, panowanie nad nim, bo Pan Bóg powiedział „czyńcie sobie ziemię poddaną”. Postawić krzyż na szczycie, to trochę tak, jak zatknąć flagę na wieży zdobytego zamku.
Często jestem w górach, co kilka dni. Mam blisko. I choć szukam tu ciszy i spokoju, wcale nie przeszkadza mi pobożny tłumek zmierzający szlakiem. Ludzie dbają o krzyże, żeby nie zarosły trawą i samosiejnym lasem, żeby nie zardzewiały. Plewią, koszą, odmalowują, oświetlają, modlą się przy nich. Super. Bo na opuszczonych ołtarzach gniazda wiją demony.