Incydent na oczach parafian w Wielki Czwartek.
Niespodziewany przebieg miała liturgia wielkoczwartkowej Mszy św. Wieczerzy Pańskiej w jednej z bielskich parafii. Ksiądz proboszcz oznajmił wiernym, że jego obecność tutaj jest zbędna, zrzucił ornat i stułę i poszedł sobie. Aha, zapomniałem dodać, że wcześniej, pokazując na ołtarz, powiedział:
- Jeżeli w tym kawałku chleba nie ma Chrystusa, to moja obecność tutaj jest zbędna.
Nie byłem przy tym osobiście. Zdarzenie znam tylko z drugiej ręki. Może coś niedokładnie przytoczyłem, ale najważniejsze jest sedno sprawy. Parafianie oniemieli. Pewnie szykowali sobie z okazji Wielkiego Czwartku jakieś wierszyki, gratulacje i kwiatki na Dzień Kapłański. A tu proboszcz ich zostawił.
Trwało to podobno dwie-trzy minuty. Czy to długo? To zależy. Kiedyś syn zapytał o to ojca, czy pięć minut to dużo czasu czy mało.
- To zależy, synku - odpowiedział tata. - Pięć minut na fotelu u dentysty to bardzo dużo. A pięć minut w ciastkarni to bardzo mało.
A dwie-trzy minuty w kościele, z którego wyszedł ksiądz - to dużo czy mało? Wiedzą to tylko ci, którzy te dwie-trzy minuty przeżyli. To chyba wystarczająco dużo, żeby przeżyć zdziwienie całą sytuacją, ten obciach, zadymę. Ale też za mało, żeby usłyszeć, co powiedział ten ksiądz - jeżeli w tym kawałku chleba nie ma Chrystusa... - i żeby zrozumieć małość własnej wiary.
Po dwóch-trzech minutach ksiądz proboszcz wrócił. Założył stułę i ornat. I powiedział, co trzeba, żeby wszyscy zrozumieli i uwierzyli w eucharystyczną obecność Jezusa.
Strasznie - przepraszam, że określę to tak po krakowsku - strasznie mi się to wszystko podobało. Bo żyjemy w takich czasach, kiedy kazania trzeba głosić metodą hitchockowską: na początku trzęsienie ziemi, a potem już tylko mocniej. Żeby ze słowem Bożym przebić się przez miałką konkurencję gwiazdorskich plotek, żeby pokonać lepiącą się niczym glony do arki Noego politykę, co się łasi do Kościoła, żeby choć na chwilę zostawić na boku wszystkie te „-yzmy” i „-izmy”, które rzekomo lub naprawdę grożą wspólnocie wierzących, trzeba radykalnych środków i czytelnych znaków.
Dokonam na koniec publicznej spowiedzi: Zgrzeszyłem! Mea culpa! Zazdroszczę temu księdzu proboszczowi pomysłu na kazanie, że też nie ja to wymyśliłem. Może następnym razem sam wpadnę na inny sposób wywołania trzęsienia ziemi, żeby umarli wyszli z grobów, a moi słuchacze/ czytelnicy uwierzyli, że Chrystus zmartwychwstał, ale tak naprawdę, całkowicie i nieodwołalnie...