To było wiele tygodni intensywnej pracy. Bielscy wolontariusze musieli najpierw znaleźć rodziny i ludzi naprawdę potrzebujących pomocy, a potem dość szczegółowo określić ich potrzeby.
- To konieczne, żeby ci, którzy chcieli pomóc, mogli rzeczywiście dać to, co najpotrzebniejsze - tłumaczyli organizatorzy akcji. Najczęściej każdego, kto znalazł się na "paczkowej" liście potrzebujących, trzeba było odwiedzić dwukrotnie i poświęcić dłuższy czas na rozmowę. - Ale wolontariusze byli bardzo chętni do pracy i podchodzili do niej bardzo rzetelnie. Poza tym wolontariuszy mieliśmy znacznie więcej niż rok temu, bo aż trzydziestu. Połowa po raz pierwszy włączyła się w akcję, więc widać, że nie brakuje osób, które chcą pomagać innym. W większości to studenci, ale są i osoby pracujące - przyznaje Kinga Głąbek, lider akcji z jednym z dwóch bielskich rejonów. Nad drugim czuwał Marcin Szubert. W Bielsku-Białej w dwóch rejonach pomoc dotarła do 114 rodzin. Darczyńca-rekordzista przygotował dla jednej rodziny 34 paczki z darami. Wszystko zależało od możliwości darczyńców, którzy nieraz całymi grupami przygotowywali paczkę dla rodziny.
- Po przygotowaniu list rodzin, którym trzeba pomóc, szukaliśmy darczyńców i przygotowywaliśmy się do wielkiego finału czyli tych dwóch ostatnich dni w grudniu, kiedy gotowe paczki przekazywaliśmy rodzinom. Jeżeli darczyńca ma taką wolę, a rodzina wyraziła zgodę, może osobiście uczestniczyć w przekazaniu paczki przez wolontariuszy - opowiada Kinga Głąbek. Wprawdzie w magazynie ciągle czuwa nad logistyką, odbiera dziesiątki telefonów, ale cały ten rozgardiasz nie przesłonił jej tego najważniejszego w tym dniu spotkania z "jej" rodziną, do której trafiła jako wolontariuszka. - Wciąż widzę radość w oczach tamtej mamy gromadki dzieci, kiedy otwiera kolejne pudełka z jedzeniem - mówi wzruszona.
- Samo spotkanie z „naszymi” darczyńcami jest już niesamowite, kiedy przynoszą swoje dary do magazynu i mówią, dlaczego urzekła ich konkretna historia i dlaczego akurat tej rodzinie zechcieli pomóc. Wiele osób mówi, że im też ktoś kiedyś pomógł, gdy znaleźli się w trudnym położeniu i sami nie mieli nieraz co jeść. Teraz chcą spłacić w ten sposób dług wdzięczności wobec ludzi i Pana Boga. To jest zwykle przejmująca chwila - mówi Daniela Łukanowska, wolontariuszka. - Potem przychodzi najważniejszy moment: kiedy wolontariusze przekazują paczki „swoim” rodzinom i widzą radość dzieci, i ten błysk w oku, a w końcu łzy wzruszenia.
Jak dodaje wolontariuszka Daniela, paczka ma być impulsem, który pomoże rodzinom odmienić swoje życie, nabrać nadziei. - I taki właśnie charakter ma ta cała nasza akcja - podkreślają wolontariusze. - Widać, że ci, którym czasem brakowało już sił, by szukać poprawy sytuacji, postanawiają zmienić swoje życie. Z tymi paczkami otrzymują też taki solidny zastrzyk dobrej energii, zaczynają wierzyć, że mogą pokonać trudności. Wiele z nich znalazło się w biedzie bez własnej winy, tylko spadło na nich nieszczęście. Dla nich ważne jest już to, że ktoś się nimi zainteresował, o nich pomyślał, przyszedł. Dlatego też są nam tak bliscy ci, do których idziemy i nie bez przyczyny mówimy o nich: "moja rodzina".
- Oczywiście każda rodzina inaczej reaguje, ale nawet gdy nie są w stanie wyrazić słowami swoich emocji, to w oczach widać, co czują, gdy rozpakowują paczki i widzą całe staranie, tych, którzy paczki przygotowali. Sama byłam pod wrażeniem, gdy w jednej z moich rodzin zobaczyłam tak ogromne paczki makaronu, jakich nigdy wcześniej nie widziałam - dodaje Kinga Głąbek.
- Rodziny nie wierzą często własnym oczom, kiedy przyjeżdżamy i wnosimy kolejne pudełka, a to trwa, bo jest ich na przykład 20 czy 30 - co zdarza się zwłaszcza, gdy w rodzinie jest więcej dzieci i trzeba dużo butów, odzieży - dodaje Daniela Łukanowska.