„W środę 4 grudnia, byłem do południa w banku, w centrum misyjnym i w mieście na małe zakupy. Nic nie wskazywało, że nazajutrz rano będzie znowu sytuacja wojny, która sparaliżuje stolicę” - pisze o. Zbigniew Kusy OFM.
„Pokój i Dobro” - franciszkańskie pozdrowienie nabrało szczególnej wymowy w liście ojca Zbigniewa, cieszyniaka, który pracuje w ogarniętej rebelią Republice Środkowej Afryki, w mieście Bimbo. Jego współbracia z cieszyńskiej wspólnoty franciszkanów dzielą się z nami dramatycznym listem, jaki otrzymali od niego 11 grudnia.
„Drodzy Bracia i Siostry w Polsce! Bliscy, Przyjaciele i Znajomi!
Dzielę się naszymi aktualnościami ze zranionego Serca Afryki!
W części kraju już od roku, a w stolicy od 24 marca doświadczamy zła napaści nowej rebelii (po 10 latach jak general rebeliant stał się prezydentem), której zapowiadanym celem było usunięcie go z fotelu prezydenckiego. Sojusz różnych grup, części niezadowolonych Środkowoafrykańczyków z północnego regionu - z wielką pomocą najemników islamskich z Czadu i z Sudanu - przeobraził się w panowanie niezależnych samozwańczych "pułkowników", którzy podzielili się terytorium po tym, jak jeden z nich, wykorzystując sposobność, obwołał się prezydentem.
Zaczęły się rabunki, niszczenia i znieważania świątyń, gwałty i mordy niewinnych ludzi.
Kilka miesięcy temu pojawiły się głównie na zachodzie kraju grupy samoobrony w niektórych miejscowościach, które przez zasadzki i napady zareagowały na panoszenie się "władców" kraju - rebelii "Seleka". Choć szybko skojarzono ich religijnie jako chrześcijan, nie można nadużywać tego określenia - jak Radio France Internationale ("zbrojne grupy chrześcijańskie"!) - bo przecież nie wszyscy są chrześcijanami. Chyba, aby dodać sobie odwagi, nazywali siebie "anti-balaka" co może pochodzić od "anti-balle", jakoby "przeciw kulom z kałasznikowa"(???) . Ale raczej ma to powiązanie z długą już tradycją rebelii w Afryce, gdzie ludzie wierzą, że fetysze (często zawiniątka w małych woreczkach noszonych na szyi lub na ramieniu) ochronią ich skutecznie przed pociskami z broni. A więc "chrześcijanie" nie z różańcami na szyi tylko z wianuszkiem fetyszów?
Było głośno o nich w mieście Bossangoa i następnie w Bouar. Kilka zdjęć w telewizji czy w internecie przedstawiało młodych ludzi, z maczetami, z nożami, rzadko z jakąś strzelbą. A mimo to weszli oni - na jeden dzień - do miasta, gdzie kilka kilometrów dalej znajduje się baza wojskowa i rodzaj koszarów dla nowej siły narodowej (trudno nazwać rebeliantów armią!). Prawdopodobnie już w Boaur byli z nimi ludzie uzbrojeni w broń automatyczną i przenośne rusznice.
Tydzień temu, w środę 4 grudnia, byłem do południa w banku, w centrum misyjnym i w mieście na małe zakupy. Nic nie wskazywało, że nazajutrz rano będzie znowu sytuacja wojny, która sparaliżuje stolicę.
Jak się okazało, wcześnie rano zaplanowane i dobrze zorganizowane wojskowo ataki dotknęły jednocześnie część wschodnią i północną Bangui, między innymi w miejscu, gdzie są duże koszary i plac ćwiczeń wojskowych. Trwało to kilka godzin, później rozpoczęły się represje w dzielnicach, gdzie "Seleka" to znaczy ex-rebelianci, jak ich tu nazywają, szukali winnych... najczęściej wśród niewinnych ludzi, cywilów.
Tymczasem, nie tylko według oceny francuskich żołnierzy, najprawdopodobniej była to próba kolejnego przewrotu, albo dawnych żołnierzy byłego prezydenta Bozize, albo może i pewnej części niezadowolonych rebeliantów (co raczej mniej prawdopodobne, ale możliwe). Dziwne, że wybrano czas tuż przed glosowaniem rezolucji na forum ONZ w sprawie interwencji wojsk francuskich i sił afrykańskich. Te zamieszki niejako "pomogły" w przyspieszeniu decyzji prezydentowi Francji. Zbieg okoliczności?