Pamiętamy o nich: Antonina Małysiak

Odeszła w wieku 94 lat – a jednak dla tylu ludzi za wcześnie. Całe jej życie było katechezą: taką lekcją, która pomagała ludziom spotkać żywego Boga.

O tym, że się w ocenie niemieckich pracodawców nie pomyliła, świadczyła jej późniejsza współpraca z Dieterem, który odnalazł ją już jako lekarz, a potem pomagał w czasie stanu wojennego i przysyłał lekarstwa, które przekazywała innym. Jej samej wdzięczny wychowanek ufundował wyjazd na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. - Tego nigdy nawet nie planowałam, bo skąd by mnie było stać na taką wyprawę. Ależ byłam szczęśliwa, bo mogłam potem opowiadać o ojczyźnie Pana Jezusa moim uczniom - mówiła.

W cieniu Auschwitz

Pod koniec wojny musiała rozstać się z rodziną Dietera, bo władze zakazały zatrudniać Polaków w niemieckich rodzinach. Została bez pracy i Arbeitsamt skierował ją na kurs, a potem musiała pracować jako pomocnik palacza w parowozie. Tak trafiła do obsługi parowozu, który kursował z pociągami wywożącymi złom z cmentarzyska samolotów w Brzezince. Przy załadunku pracowali więźniowie KL Auschwitz.

A Antonina nie umiała być obojętna. Wraz z siostrą Heleną zdobywała żywność, którą ukradkiem podrzucała więźniom. Zdarzały się papierosy, a przed świętami nawet opłatki. Z narażeniem życia pomagała przekazywać listy do rodzin. Po odejściu hitlerowców kilka miesięcy pomagała w obozowym szpitalu w opiece nad chorymi, wycieńczonymi więźniami. Pracę tę uznawała zawsze za jeden z ważniejszych etapów w swoim życiu. Dlatego też obozowy męczennik o. Maksymilian Maria Kolbe był jej tak bliski i mówiła o jego heroicznej miłości i męstwie swoim uczniom jeszcze na długo przed beatyfikacją i kanonizacją.

W 2007 r. otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski - za pomoc udzielaną więźniom KL Auschwitz.

Prawdziwym medalem za odwagę był dla niej jednak maleńki srebrny pierścionek z zielonym oczkiem, ukradkiem wrzucony przez jednego z wdzięcznych więźniów do wnętrza parowozu. Może miał być zadatkiem przyszłego szczęścia rodzinnego. Nie wiadomo, bo już się potem nie spotkali, a pierścionek szybko się przetarł i popękał. Jego miejsce zajął inny pierścionek z zielonym oczkiem, który pani Antonina nosiła na placu jako znak swoich zaślubin z Chrystusem. Już po wojnie złożyła w katedrze w obecności kapłana ślub wierności Jezusowi, oddając Mu swoje życie.

- Zaufałam Bogu - i dostałam od Niego wszystko, czego pragnęłam. Miałam niezwykłe i szczęśliwe życie - opowiadała z przekonaniem, a słuchającym ściskało się serce, kiedy mówiła o swoich trudnych doświadczeniach. Często bywała głodna, wiodąc pracowite życie bez dostatku czy wygód. A jednak była szczęśliwa!

 

Życie pełne cudów

Na początku niewiele na to wskazywało. Przedwojenny kurs handlowy kontynuowała w szkole ekonomicznej, a przy wsparciu siostry i szwagra – na studiach ekonomicznych w Krakowie i Katowicach. Tylko takie mogła wybrać, choć matematyka była najmniej lubianym przez nią przedmiotem, a w duszy wciąż trwało tamto wołanie: - Panie Boże, tak bardzo bym chciała być nauczycielką!

Podczas studiów nie zdjęła medalika. Nie było łatwo i już niektóre zdane mimo to egzaminy mogła potraktować jako zdarzenia cudowne.

Na pewno było nim także to, że jako jedyna studentka z roku dostała się na zorganizowany przez uczelnię w Krakowie kurs pedagogiczny. – Tak się modliłam, ale wiedziałam, że nie mam szans, bo starał się o to miejsce ktoś inny, ze znacznie lepszymi koneksjami. W ostatniej chwili okazało się, że jednak to ja będę na kursie! – z wciąż wielkimi emocjami opowiadała o po latach.

Potem z pokorą – i cichym cierpieniem – pracowała jako księgowa, wbrew swoim upodobaniom i pragnieniom.

Nadzieję dawał Chrystus. Od czasu studiów zawsze dzień zaczynała od Mszy Świętej i spotkania z Panem Jezusem. W pobliżu jej pierwszego miejsca pracy nie było jednak żadnego kościoła. Najbliższy znajdował się za lasem, ale tam Msza była o siódmej rano, kiedy musiała już być w pracy. - Ksiądz mieszkał dość daleko, ale poprosiłam go, by przychodził rano pół godziny wcześniej, żebym mogła przyjąć Komunię św. Modliłam się w drodze i zawsze wróciłam w porę do pracy - wspominała. Czasem dodawała, jak truchlała ze strachu, gdy zimą maszerowała sama po ciemku przez ten las, napotykając nieraz złych ludzi. - Z Bożą pomocą uszłam jednak szczęśliwie. To też cud – podsumowywała pogodnie.

 

Marzenia się spełniają!

A kiedy nagle tę pracę straciła, zmartwiona spotkała na ulicy w Oświęcimiu ks. Baścika, którego jej smutek ucieszył. Właśnie zastanawiał się, kto będzie katechizował uczniów, gdy władze komunistyczne zabroniły pracy w szkole salezjanom, a księży w parafii było za mało. Pozostawali katecheci świeccy, których… nie było.

- Wtedy przydał się mój kurs pedagogiczny. Dostałam od niego podręczniki z teologii. Za trzy miesiące zdałam wszystko i zostałam katechetką. Pierwszą w województwie krakowskim. Mogłam uczyć dzieci religii! Tak spełniło się moje pragnienie – opowiadała rozpromieniona.

Dziwne mogło się wydawać to spełnione marzenie. Pracowała na trzy zmiany, całymi dniami, ucząc dzieci w kilku szkołach. Miała wychowanków w domu dziecka i wśród oświęcimskich Romów. Często wieczorami i nocą przygotowywała do sakramentów rodziny ludzi, którzy ze względu na stanowiska nie mogli przyjść oficjalnie do kościoła. Wszystko z największym poświęceniem, w zwykle źle ogrzanych salkach. Nadal swój dzień zaczynała od Eucharystii. Łatwo sobie wyobrazić, o której musiała wstawać w zimnym pokoiku, żeby zapalić ogień, wypić gorącą herbatę i wyjść do pociągu, a potem o szóstej rano być już w kościele na Mszy. Szła do szkoły, a potem była na nabożeństwach. Późnym wieczorem wracała do zimnego mieszkania. Pracowała bez wytchnienia

- Nie wyobrażaliśmy sobie, żeby jej nie było, kiedy przyjdziemy do kościoła. Pociągała swoim przykładem. Miała w sobie taki Boży magnes - i gdy ona była w kościele, zawsze było nas pełno w kościele. Zarażała nas miłością Bożą – wspominają z rozrzewnieniem uczniowie, którym ta więź z Bogiem towarzyszy do dzisiaj.

Opowieść o Jezusie

To była ta najważniejsza historia, którą opowiadała przez całe życie. Utrwalała ją też w niezwykłych książkach. Jej uczniowie na pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej otrzymywali albumy.  Robiła je z zapałem, nie zaprzestała również wtedy, gdy już była emerytką.

Kiedy dowiedziała się, że moja córka pójdzie wkrótce do Komunii, też dostała piękną księgę, skomponowaną z modlitw, fragmentów pieśni, obrazków i wskazówek. To wyjątkowy przewodnik, który prowadzi przez Eucharystię, ważne święta, pokazuje Matkę Bożą i postaci świętych, aniołów, kościół w Betlejem i Grób Pański, a potem Jana Pawła II i Benedykta XVI. A całość wieńczy życzenie, aby w sercu dziecka mieszkał Jezus żywy, by było silne w wierze i z Bogiem szczęśliwe. Całość zapisana starannie niedzisiejszym, kaligraficznym pismem.

« 1 2 3 »