Bp Wiesław Antoni Krótki z diecezji Churchill-Zatoka Hudsona odprawił prymicyjną Mszę św. w swojej rodzinnej miejscowości - Jaworzynce w Beskidzie Śląskim.
Biskup Krótki pracuje na Dalekiej Północy od 23 lat - od początku swojego kapłaństwa.
- 23 lata temu były tutaj pierwsze prymicje mojego kapłaństwa - mówi bp Krótki. - Cała wioska przeżywała wówczas wielką radość, bo po 50 latach wyszedł z niej kapłan. Ja tego nawet nie potrafiłem zrozumieć, że ludzie tak bardzo to przeżywali. I nie sądzę, żeby od tego czasu ktoś z nas przypuszczał, że można przeżywać jeszcze coś więcej. Te 23 lata tutaj to była w Jaworzynce głębia modlitwy. Każdy dzień ksiądz proboszcz i cała wioska ofiarowywała modlitwę za mnie i o powołania. Kiedy w lutym przyszła wiadomość o nominacji, zadzwoniłem do księdza proboszcza, a on z taką ogromną radością mi powiedział: „Ojcze biskupie, myśmy się modlili w twojej intencji każdego dnia!”. Zażartowałem: „To wymodliliście! To wasza wina!”. Odczuwali wielką radość. Czują się docenieni. Jesteśmy na krańcu Polski, w miejscu, gdzie spotykają się trzy granice - Polski, Słowacji i Czech. Mieszkają tu prości ludzie wielkiego, gorącego serca. I wreszcie zobaczyli, że są w tym świecie zauważeni - nie tylko w obliczu Boga, ale też w Polsce, Kościele. Są bardzo szczęśliwi i przeżywają to wszystko chyba bardziej niż ja - mówi bardzo wzruszony ksiądz biskup. - Kim ja jestem? Nie mam szczególnego wykształcenia ani wyjątkowych talentów. Ale Pan Bóg dał im znak, że wysłuchuje wiernych modlitw.
Biskup Wiesław Krótki przed kościołem w swojej rodzinnej parafii Urszula Rogólska /GN Nominacja była też wielka niespodzianką i radością dla parafian ks. Krótkiego na Dalekiej Północy. - Nikt nie przypuszczał, że ktoś z diecezji zostanie nominowany. Myśleliśmy: "Przyjdzie ktoś, kto się zna na duszpasterstwie, na tej biurokracji, polityk - ktoś z zewnątrz". Nikt nie patrzył na to ostatnie miejsce na końcu świata - ostatnią katolicką misję na północy - opowiada bp Krótki.
Biskup podkreśla rolę górali z Jaworzynki i ich charakter w jego życiu. - To ludzie wspaniali, kochający, bardzo ciepli, uparci, ludzie tradycji wiary, wielkiej wyrozumiałości i przebaczenia. Wśród takich sąsiadów się wychowywałem. W atmosferze jedności, dobra, radości.
Miał 12 lat, kiedy zmarł jego tata Stanisław. Mama Anna wspomina, że wtedy zwierzył się jej, że chciałby mieszkać na bezludnej wyspie, polować, łowić ryby. „No jasne, że pojadę!” - to była jego odpowiedź na pytanie o misjonarzy na Daleką Północ. Z dziecięcych marzeń nie trafiła się tylko „bezludność”.
Biskup Króki mówi, że choć przez 23 lata był w zasadzie sam, pokonując tysiące kilometrów między swoimi placówkami, nigdy nie czuł się samotny. Podkreśla, że było mu łatwo, bo i od początku pokochał nową rzeczywistość - ludzi i kulturę.
Poznał język Inuitów: - To była najtrudniejsza bariera do pokonania. Nie znam go perfekt. Komunikuję się, rozumiem. Ale to wystarczy, żeby okazać drugiemu człowiekowi, że się go kocha, że mi na nim zależy, że jest dla mnie pierwszą wartością po Panu Bogu.
Co się zmieniło w życiu biskupa od nominacji?