Taki wstyd

Ktoś okradł mojego tatę.

Ktoś okradł mojego tatę. Nic wielkiego: parę złotych, ale przy okazji zabrał też dowód osobisty, legitymację emeryta i chipową kartę zdrowia. Ktoś okradł mojego tatę - nie w hipermarkecie, w tłoku, w autobusie - ale w szpitalu.

Wyjął mały portfelik z szafki stojącej przy łóżku, kiedy tatuś wyszedł do toalety. Sąsiad z łóżka obok zdrzemnął się i nic nie widział. Personel bezradnie rozłożył ręce: przecież na oddział szpitalny może wejść każdy. Pan policjant zebrał zeznania. A kiedy sobie poszedł, tatuś się rozpłakał.

Bo ma osiemdziesiąt pięć lat, zwariowaną tarczycę, wyłonienie stomii, bo jelito grube wyschło kilka lat temu, jak bukłak nad ogniskiem. Zepsuł mu się pęcherz i nerki, od czego nogi w kostkach bolą tak, że nie sposób zmrużyć oka przez całą noc.

Ma za sobą gehennę nastolatka, który z okien rodzinnego domu widział kolumny więźniów Auschwitz, maszerujących codziennie do budowy zakładów IG Farbenwerke i przygodę z esesmanem, który przyłapał go na podrzucaniu kromek chleba szkieletom w pasiakach, wyjął pistolet z kabury, ale się rozmyślił i za karę kazał tylko pracować z nimi ramię w ramię przez trzy lata, do wyzwolenia, bez zapłaty i dnia wolnego, szesnaście godzin na dobę.

Siedzę z tatą na twardym krzesełku ze sklejki w szpitalnym korytarzu. Między nami odpoczywa czarna laseczka - poszukiwaczka równowagi. Kradzież miała też pozytywny wydźwięk: tatuś stał się znany. Przystają lekarze, pielęgniarki, pacjenci. Pocieszają: niech się pan nie przejmuje, mnie też okradli, mnie też i mnie również, ale nie w tym szpitalu, tylko w innym.

Nagle okazuje się, że kradzieże w placówkach zdrowia w Bielsku-Białej nie są czymś wyjątkowym. Prawie każdy z napotkanych ma coś do powiedzenia na ten temat.

Siedzę obok, dumny z taty-męczennika i jak Stańczyk od recept i sposobów na ból zęba, zbieranych na ulicach dawnego Krakowa, gromadzę i przetwarzam informacje, dotyczące szpitalno-złodziejskiego procederu. Układają się w schemat.

Najczęściej okradani są w bielskich szpitalach pacjenci, zajmujący dwuosobowe pokoje. Sale z większą liczba chorych nie sprzyjają procederowi. Kradzieże są nagminne i bezkarne, bo szkodliwość i wartość poszczególnych przypadków jest znikoma.

Wystarczyłaby pewnie jedna lub druga, dyskretnie zorganizowana akcja policji, jakiś niewielki monitoring i sprawie można by uciąć łeb, ale brakuje decyzji, chęci, pieniędzy, pomysłu i dobrej woli. Personel nie jest w stanie upilnować rzeczy pacjentów, sami lekarze i pielęgniarki też padają ofiarami rabusiów.

Żal mi taty i innych zapłakanych, okradzionych staruszków, lekarzy i pielęgniarek. Złość mnie ogarnia, której się wstydzę, bo przecież nie wypada. Przez okno na szpitalnym korytarzu widać stok Szyndzielni. Wierzchołka już nie. Schował się za chmurą. Jakby góra nie chciała widzieć tego, co dzieje się w szpitalach, w mieście, które rozłożyło się u jej stóp. Taki wstyd.
 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..