Zło dobrem zwyciężaj: lekarstwo na picie i na... życie.
Od lat obserwuję zimowe igrzyska abstynentów - kiedyś rozgrywane w Kamesznicy, teraz w Brennej. I wciąż jestem pod wrażeniem: Msza święta z kapelą góralską, potem stok, szusowanie. Najwięcej emocji w boksie sprzętowym wzbudza programowe „byleco” do zjeżdżania: sanki, „jabłuszko”, foliowy worek wypchany jakimiś wiórami, emaliowana miska... Zawsze uderza mnie budowanie więzi na mimo różnic: widzę ludzi w kombinezonach, kaskach, z nartami i kijkami z najwyższej półki, zbratanych, zażywnie rozmawiających z takimi trochę połatanymi na płaszczu i na twarzy - z widocznymi śladami życiowych przejść - i w nartach, w których sam bałbym się szusować ze względu na bystre oko konserwatora zabytków. Zaimponowali mi, nauczyli, że nic tak nie łączy, nie brata ludzi, jak bolesne doświadczenia i zwycięstwo nad złem, nad własną słabością.
Opowiadali mi nieraz ci sportowi abstynenci, że - owszem - ciężko jest przestać pić. Ale to jeszcze niewiele, detoks i pierwsze głody. Najtrudniej jest potem. Dlaczego? Bo kiedy się przestaje pić, nagle człowiek ma dużo czasu, ma cały ten czas, który dotąd spędzał w społeczeństwie piwa, wina i wódeczki. Kiedy rzuca picie, nie zostaje mu nic, poza pustką, która boli. Zniszczone relacje nie zawsze da się odbudować, a jeśli już - to nieprędko. Z pracą, także dodatkową, bywa różnie, zresztą rzecz nie w tym, żeby się znów od czegoś uzależnić - aktywizmu czy pogoni za pieniądzem. Najlepszym lekarstwem pozostaje drugi człowiek. A narty i stok, to doskonała okazja, by nawiązać nowe znajomości, a stare umocnić.
Nie wystarczy porzucić grzech, bo zostanie po nim pustka, jak dziura po wyrwanym zębie. Patrząc po raz kolejny na szusujących abstynentów, myślę sobie, że czas postnego nawrócenia, to nie tylko okazja, by przyznać się do zła. To bardziej sposobność do szukania dobra, którym można i trzeba je zastąpić. Zło dobrem się zwycięża!