Listopad jest próbą generalną przed Sądem Ostatecznym.
Dnia zaczyna gwałtownie ubywać, a wieczory nużąco się wydłużają. Nasi dziadkowie i babcie radzili sobie z późnojesienną melancholią przy pomocy pierza gromadnie „dartego” w góralskich chatach, czemu towarzyszyły przyśpiewki oraz niekończące się opowieści ze świata odległego w czasie i przestrzeni. Wszystko to dziś wyparła telewizja pospołu z internetem. Ale widać instynktowne pragnienie gromadzenia się i wypełniania przedwcześnie zapadającego zmierzchu wciąż w nas pozostają. Żeby ów głód zaspokoić czymś miłym i pożytecznym, wymyśliliśmy przyznawanie nagród!
Doczekaliśmy się ostatnio na Podbeskidziu laurów: Melchiora Grodzieckiego, księdza Londzina, Oskara, „Pro consecratione mundi”, może jeszcze czegoś, czego nie ogarnąłem – przepraszam. Zawiązały się gremia uprawnione do zgłaszania nominatów, ukonstytuowano kapituły, które biorą w swoje czcigodne ręce nadesłane zgłoszenia, pochylają się z podziwem nad paniami i panami, świeckimi i duchownymi, młodszymi i starszymi, indywidualnie i zbiorowo, następnie podejmują decyzje, przez czas jakiś trzymane w jak najściślejszej tajemnicy. Wreszcie – któregoś przedwczesnego wieczoru – urządza się galę. W zacnym pomieszczeniu, najlepiej teatrze lub nawet w kościele, zbiera się rzesza ładnie ubranych ludzi, prowadzący wylewnie ich witają, występują domorośli artyści, potem wywołuje się nominatów. W ten sposób – niczym w opowieści snutej w dawnej, góralskiej chacie – rośnie napięcie, atmosfera gęstnieje, światła przygasają, aż... przychodzi moment ogłoszenia laureata – w liczbie pojedynczej albo nawet i w mnogiej.
Bywają te uroczystości mocno egzaltowane, trochę napuszone i najczęściej strasznie poważne. Ale całe to nagrodowe zamieszanie ma bez wątpienia dwa znamienite i niezmiernie cenne walory. Pierwszym jest promocja dobra: nadzwyczajnych czynów w zwyczajnej rzeczywistości, dobra, o którym – gdyby nie nagrody – nie zająknie się żaden dziennikarz. Drugi walor jest jeszcze ważniejszy: to próba generalna. Przed czym?
Ksiądz Jan Twardowski pisał w swoim „Niecodzienniku”, że złoty jubileusz kapłaństwa to próba generalna przed pogrzebem. Kiedy uczestniczę w Oskarowych, Londzinowych czy Grodzieckich galach, czuję się jak na próbie generalnej... Sądu Ostatecznego – czasu, w którym każdy człowiek otrzyma nagrodę już nie Oskarową, Londzinową czy Grodziecką, ale Bożą. I każdy będzie mógł podejść do mikrofonu i powiedzieć, jak święty Paweł w 2. Liście do Tymoteusza: "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia, a nie tylko mnie, ale i wszystkim, którzy umiłowali pojawienie się Jego". Bardzo fajnie, że ten nagrodowy festiwal odbywa się właśnie w listopadzie, kiedy pod koniec Roku Kościelnego liturgia słowa zanurza nas w atmosferze czasów ostatecznych, w których – kiedy nastąpią – Pan każdemu zwycięzcy da wieniec życia.