Przeczytałem na billboardzie: „Wiola! Zastanów się co robisz!”.
Słoneczne październikowe popołudnie. Wyjeżdżam z centrum Bielska-Białej starą drogą cieszyńską w stronę Wapienicy. Chodzą słuchy, że grzyby wysypały, więc może, korzystając z wolnej chwili, zapoluję na prawdziwka.
Tymczasem przy drodze rosną dziesięciopiętrowe bloki i nowe supermarkety. Mijam samoobsługową myjnię samochodową i biurowiec. Po lewej pojawia się szereg wielgachnych tablic, które przekonują mnie do skorzystania z promocji i upustów, o jakich dotąd nie śniłem.
Nagle tę stojącą procesję billboardów ze zdjęciami tego, co można zjeść i w co się ubrać, zakłóca kolejna tablica: ogolony „na zero” mężczyzna tuli kilkuletnią dziewczynkę.
"Wiola! Zastanów się co robisz!" - zdążyłem przeczytać.
- Co to za reklama? - iskierka ciekawości zajęła moją świadomość żywym ogniem. Sznur samochodów, w którym wolno, ale konsekwentnie poruszam się naprzód, nie pozwala na nagłe manewry, w rodzaju zjazdu na pobocze.
Ciągnę więc do tej mojej Wapienicy, włóczę się przez godzinę po zalesionych i nawet co nieco zagrzybionych stokach. Ale tablica nie daje mi spokoju. Wracam. Zajeżdżam na parking przed jednym z dużych sklepów, w których wszystko jest najtańsze.
- Mamo! Ja też potrzebuję taty! - doczytuję białe litery na czerwonym pasku, niczym najważniejszy news w stacji telewizyjnej, która pokazuje wyłącznie wiadomości.
- Kim są ci ludzie? - myślę patrząc w szczęśliwe twarze opisane dramatycznymi hasłami.
- Dowiedz się, popytaj, to może być ciekawe - podpowiadam mi jakiś głos.
- Zostaw, uszanuj delikatność uczuć, prywatność - uspokajam samego siebie.
- Ale przecież ci ludzie sami wyciągnęli swoje intymne, rodzinne sprawy i umieścili w publicznej przestrzeni! Nic złego się nie stanie! - mówi głos.
- Żeby się skomunikować, może inaczej się nie potrafią dogadać.
Przysiadłem na przystanku bijąc się z myślami. Kiedyś ludzie wypisywali na murach, płotach, a nawet - o zgrozo - rzezali w korze drzew, że „Zbyszek kocha Kaśkę”, „DTV łże jak łgał”, „Precz z komuną”, a nawet „Księża na Księżyc!”.
Tradycję w tym względzie są odległe. Wystarczy wspomnieć rękę piszącą groźby na ścianie podczas uczty Baltazara - w biblijnej Księdze Daniela - albo też samego Jezusa, który wobec jawnogrzesznicy i tych, co ją doń przyprowadzili, pisze coś palcem na piasku, też w miejscu publicznym, a teologowie do dziś spierają się o to, co to za słowa.
Żal mi się ich zrobiło: tego mężczyzny, uśmiechniętego dziecka i mamy-Wioli. Troje cierpiących ludzi. Zranieni, pewnie wyczerpali już wszelkie możliwości dialogu, na jakie było ich stać. Została słono opłacona powierzchnia między żarciem a ciuchami, które trzeba kupić, bo są tanie, reklamowa płachta grająca na scenie ulicy ostatnią deskę ratunku.
Jest październik. Wieczory coraz wcześniejsze i coraz dłuższe kiedyś zmuszały, by usiąść społem w izbie, pogadać - nie trzeba było billboardów.
Biorę do ręki różaniec. Przymknę oczy. Zmówię sobie bolesną część październikowej modlitwy.
Kiedy będę rozmyślał nad śmiercią Jezusa na krzyżu, nad jego głową zobaczę tabliczkę z zapisem winy: nie ma na niej skrótu „INRI”.
Jest trochę dłuższy „Wiola! Zastanów się co robisz! Mamo! Ja też potrzebuję taty!”.