Poniższy tekst, to praca naszej Czytelniczki, przysłana na ogłoszone przez nas zaproszenie do wspomnień z okazji Roku Życia Konsekrowanego.
Kiedy w lecie roku 1991 stanęłam przed bramą klasztoru trapistów w Conyers w amerykańskim stanie Georgia, miałam nadzieję na ciekawy spacer po pięknie położonym ogrodzie i na chwilę modlitwy w kościele. Nie miałam pojęcia, jak wielką niespodziankę szykował mi Pan Bóg. Za bramą czekało na mnie spotkanie, o jakim nawet nie marzyłam – a potem wieloletnia przyjaźń z niezwykłym człowiekiem.
Joseph Chester Kocik (potem używał skróconego nazwiska Kot) urodził się w 1911 r. w stanie Montana (USA). Był synem polskich emigrantów; wraz z trzema siostrami wychował się w atmosferze tradycji katolickiej. Jego ojciec Józef pracował m.in. jako cieśla, matka Marianna pielęgnowała chorych i pomagała przy porodach.
Już w wieku 14 lat wiedział, że chce zostać zakonnikiem, ale ostateczną decyzję podjął znacznie później. W roku 1938, kiedy miał 27 lat, rozpoczął nowicjat u trapistów w opactwie Our Lady of Gethsemani w stanie Kentucky (z tamtego klasztoru pamiętał młodego Thomasa Mertona). Wkrótce po złożeniu ślubów wieczystych, w marcu 1944 roku, wraz z dwudziestoma innymi zakonnikami został wysłany, aby założyć nowy klasztor w Conyers (trzeci z kolei klasztor trapistów w USA). Cztery lata później przyjął święcenia kapłańskie. Kiedyś na przesłanym mi obrazku jubileuszowym napisał: „Już 45 lat temu minęło na 30-tego Listopada jak otrzymałem kapłaństwo święte w roku 1948”.
***
Kiedy się spotkaliśmy, nie używał już języka polskiego od ponad sześćdziesięciu lat. W klasztorze nie miał do tego okazji, nie tylko z powodu braku współbraci Polaków. Choćby i byli, rozmawialiby językiem migowym używanym przez trapistów, którzy ograniczają mowę do minimum. Właściwie nie wiem, jak to się stało, że tamtego dnia mogłam z nim porozmawiać; być może pomagał braciom obsługującym gości w klasztornym sklepiku. W każdym razie, kiedy ojciec witający moją amerykańską znajomą i mnie usłyszał, skąd jestem, natychmiast zaproponował, że przyprowadzi kogoś, kto chętnie porozmawiałby po polsku. Zjawił się po chwili: radosny i uśmiechnięty ojciec Luke Marion Kot, którego w tym wspomnieniu będę nazywać ojcem Łukaszem. W listach podpisywał się swoim amerykańskim imieniem zakonnym, ale nieraz pisał też po polsku: ks. Łukasz Maryjan Kot.
O. Luke Kot
Archiwum Katarzyny Dudek
Dziś nie potrafię już przypomnieć sobie dokładnie, o czym rozmawialiśmy. W pamięci – oprócz tego, że siedzieliśmy we wnęce bramy klasztornej bardzo długo, jakieś trzy godziny – pozostało mi jedno niezwykłe wrażenie. Wydawało mi się, że ktoś wyprowadził mnie poza obecny czas i pozwolił na spotkanie z człowiekiem z innej epoki. Ojciec Łukasz mówił dobrze po polsku, ale używał słów i gramatyki przywodzących na myśl Trylogię Sienkiewicza. Posługiwał się językiem, jakiego nauczył się w domu rodzinnym, a przecież jego rodzice opuścili Polskę gdzieś na przełomie XIX i XX wieku. W specyficznym środowisku, w którym żył, jego mowa nie została dotknięta zmianami, jakie normalnie kształtują żywy język na przestrzeni czasu. Najpierw jako emigranci zostali odcięci od języka polskiego rozwijającego się w Polsce własnym torem; potem sposób mówienia ojca Łukasza został niejako „zamrożony” poprzez wiele lat życia w zamkniętym klasztorze. Dlatego rozmowa z nim dawała wrażenie spotkania z bohaterem dawnej powieści. Mówił, że „wnet będziem obchodzić święta”, że jego „familija” pisała do niego z Polski. Przepraszał za swoją niedoskonałą polszczyznę („musisz mnie przebaczyć, że tak dobrze po polsku nie mówię”). Swój ojczysty kraj zobaczył tylko raz w życiu: w 1977 roku wraz ze swoim ojcem, siostrą i ks. Ryszardem (siostrzeńcem) odwiedzili Polskę i byli na Jasnej Górze. Wcześniej bardzo wiele słyszał o tym miejscu i było to dla niego wielkie przeżycie.
***
Po tej naszej pierwszej – i ostatniej – rozmowie spotykaliśmy się już tylko listownie, ale były to spotkania równie piękne. Pisał częściowo po polsku, częściowo po angielsku. Czasem powtarzał po angielsku to, co wcześniej napisał w języku ojczystym, obawiając się, czy było to zrozumiałe; zawsze było, ale ojciec Łukasz jako jedyny punkt odniesienia miał w tym względzie siebie samego, pisał ręcznie i nie używał Internetu. Nie mógł więc sprawdzić, czy poprawnie zbudował zdanie albo czy dobrze odmienił rzeczowniki. Przepraszał, że jego polski jest pełen „omyłkow”.
Do świątecznych listów często wkładał wycięte z kolorowych książeczek obrazki z religijnymi wierszykami; dwa z nich misternie sklejał wzdłuż wszystkich boków, wsuwając wcześniej do tak skonstruowanej „torebki” złożony banknot jednodolarowy. W liście dopisywał, że przesyła „mały upominek na święta”, albo prezent „na cukierki”.
Interesował się wszystkim, co opisywałam mu w listach. Czas u trapistów płynie inaczej, więc bywało, że jego list zaczynał się na przykład od słów: „Otrzymałem list od Ciebie temu już dziewieńć miesiący i serdecznie dziękuję za wiadomość, jak tobie się powodzi”. Ale odpisywał zawsze. Kiedy w czasie studiów wiele czasu spędzałam za granicą i pisałam ojcu Łukaszowi, jak bardzo w tych wszystkich miejscach tęskniłam za Polską, skomentował to tak: „Jestem bardzo wdzięczny, że teraz masz taką gorliwość za ojczyzną. Jak jest ta mowa: Niema miejsca jak w swojem domu”. Dzielił się też swoją codziennością, pisał o ciekawych zjawiskach pogodowych („Stycznia 19-tego roku 1992 mieliśmy śnieg, co stopnią na drugi dzień” – w południowym stanie Georgia było to wydarzenie dość niezwykłe) i często nawiązywał żartobliwie do swojego wieku: „Matka Natura grozi, że starość po mału nadchodzi”; lubił też wspominać, że „starość nie radość”, ale i „młodość nie wieczność”.