Razem liczymy wiewiórki

Urszula Rogólska

|

Gość Bielsko-Żywiecki 15/2022

publikacja 14.04.2022 00:00

W szpitalnej sali u tej ślicznej dziewczyny Marian pojawiał się codziennie. Po miesiącu nie miał wątpliwości. – Wszedłem i oznajmiłem: „Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Będziesz moją żoną”. Potoczyły się jej po policzku łzy – wspomina.

Barbara i Marian Olmowie z janowickimi strażakami. Barbara i Marian Olmowie z janowickimi strażakami.
Urszula Rogólska /Foto Gość

Ekipa strażaków ochotników z Janowic z szefem Grzegorzem Damkiem sprawnie wdrapuje się na czwarte piętro bloku na bielskim osiedlu Złote Łany. Razem z Grzegorzem Giercuszkiewiczem, wicedyrektorem Caritas, wnoszą specjalistyczne łóżko rehabilitacyjne ze skomplikowanym oprzyrządowaniem, które będzie służyć Basi Olmie. Kiedy strażacy widzą, jak jej mąż, pan Marian, do tej pory radził sobie z opieką nad żoną, z wrażenia siadają – choć w maleńkim mieszkaniu nie jest to takie proste. Wrażenie robi skonstruowany przez gospodarza złożony system szyn i dźwigów w pokoju i łazience.

Na widok możliwości nowego łóżka pan Marian uśmiecha się od ucha do ucha. Pani Basia płacze ze wzruszenia.

Jak śliwka

Jest luty 1945 r. Przez Czechowice przechodzi wojenny front. Raz Rosjanie, raz Niemcy. W jednym z domów ma się zaraz urodzić dziecko. Potrzebny lekarz. Nikt nie pyta, czy to medyk Rosjan, czy Niemców. Huk, pośpiech, gwałtowne ruchy sprawiają, że dziewczynka rodzi się z wyrwanymi ze stawów biodrowych nóżkami. Mija dwadzieścia siedem lat. Mała Basia jest już kobietą. Szpitale, operacje, zabiegi, rehabilitacje – to jej codzienność. Latem 1972 roku w bielskim szpitalu leży unieruchomiona – z nogami w gipsie. Słońce świeci prosto w twarz, ale nie ma w pobliżu nikogo, kto przysłoniłby okno. Wtem w otwartych drzwiach widzi podskakującego o kulach chłopaka. Nic nie musi mu mówić. Ten szybko kuśtyka i sprawnie zasłania okna.

– Wpadłem jak śliwka w kompot – mówi Marian. – Mam taką wadę kości, że jeśli je złamię, zrastają się rok albo i dłużej. Byłem wtedy po wypadku samochodowym, miałem niespełna 20 lat. Śruba, płytka w nodze – wiedziałem, że będzie się do długo zrastać, ale poza tym nic mi nie było, więc nosiło mnie po całym budynku szpitala.

Będziesz żoną

Od tamtego dnia Marian pojawiał się codziennie w sali Basi. Po miesiącu nie miał wątpliwości. – Wszedłem i oznajmiłem: „Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Będziesz moją żoną” – wspomina. – Szybko rozniosło się po szpitalu, co zamierzam. Znaleźliśmy grono sprzymierzeńców, ale i przeciwników, którzy uznali, że jestem takim szpitalno-sanatoryjnym młodym podrywaczem i trzeba sprawę zakończyć, nim będzie skandal. Bo co to za pomysł – żeniaczka po miesiącu znajomości. W trybie natychmiastowym wypisano mnie z tą niezrośniętą nogą do domu, a Basię przeniesiono do szpitala w Goczałkowicach. Ale ja jestem konsekwentny. Powiedziałem „A”, to będzie i „B”.

Jednak droga od „A” do „B” miała jeszcze jeden trudny etap. – Po oświadczynach przyszła mi myśl, że wypadałoby zapytać specjalistów, co mają do powiedzenia w sprawie naszych ewentualnych dzieci – kontynuuje Marian. – Dali mi jasno do zrozumienia, żebym nie robił sobie nadziei. Narzeczona ma 27 lat. Za nią setki zdjęć rentgenowskich – a trzeba wiedzieć, że wówczas urządzenia do prześwietleń przypominały bardziej spawarki niż aparaty rentgenowskie. A poza tym niemal całe jej życie to pozycja leżąca, która spowodowała odkształcenie narządów rodnych. Żeby to zmienić, potrzebne byłyby kolejne zabiegi, co w jej sytuacji byłoby czymś niezwykle niebezpiecznym. Lekarze dawali mi do zrozumienia, że prędzej wyrośnie im coś na dłoni, niż my doczekamy się dziecka. Pogodziłem się z tą myślą i powiedziałem Basi: „Niezależnie od tego, czy możemy mieć dzieci, czy nie – będziesz moją żoną”.

Czas, kiedy Basia leżała w Goczałkowicach, Marian nazywa ich miesiącem miodowym. – Trudności tylko mnie mobilizowały. Robiłem, co mogłem, żeby codziennie jeździć do Goczałkowic PKS-em. Co więcej, ktoś „życzliwy” doniósł rodzicom o moich planach. Tata był w szoku: „Co ty wyprawiasz, synu? Żona będzie całe życie leżeć unieruchomiona”. Złapał doła. Wiedział jednak, że zdania nie zmienię, bo byłem uparty jak on.

Ślub i dom

Nie mogli liczyć na pomoc najbliższych, ale pojawiały się dobre dusze. Z życzliwym proboszczem Marian szybko uzgodnił datę ślubu w czechowickiej parafii NMP Królowej Polski: 2 września 1972 roku o 15.00. Świadkami mieli być pielęgniarka Basia i kolega Mariana – kierowca Tosiek. Sukienkę błyskawicznie uszyła znajoma krawcowa.

– Znów się okazało, że nie jest tak łatwo. Dowiedziałem się, że ktoś zamierza nie dopuścić do naszego ślubu. Zaplanowano pobicie mnie. Znowu poratował nas ksiądz. Zmienił godzinę z 15.00 na 12.00. Oprócz niego i naszych świadków w kościele była tylko pani sprzątająca.

Po ślubie kościelnym pojechali autem Tośka za miasto, gdzie Basia założyła sukienkę na ślub cywilny. – Scena przebierania musiała być filmowa. W pobliżu jechała rowerem siostra zakonna. Tak się zapatrzyła, że spadła z pojazdu i czym prędzej zapytała, czy się komuś krzywda nie dzieje – śmieje się Marian.

Kolejną przeszkodą był brak mieszkania. Pomogła poznana w szpitalu pacjentka, która wynajęła im na krótko pokoik, a potem już – dzięki przypadkowo spotkanej w autobusie kobiecie – Marian mógł zaprosić swoją żonę do… mieszkanka na strychu. Choć obojgu było bardzo trudno wspinać się po drabinie, mogli być wreszcie razem.

Kiedy na Złotych Łanach w Bielsku-Białej zaczęto stawiać pierwsze bloki, jedno z mieszkań miało być dla nich. – Ale wówczas powstawała także fabryka Fiata – FSM, i to miały być lokale dla ściągających tu do pracy rodzin z całej Polski. Wydawało się, że nie mamy szans na lokum. I wtedy pomógł nam… pierwszy sekretarz PZPR w Bielsku, pan Drewniak. Niech mu Pan Bóg wynagrodzi – to dzięki niemu przyznano nam mieszkanie, w którym żyjemy do dziś.

Cud!

Wyzwaniem dla Mariana było zdobycie pracy, dzięki której utrzymałby rodzinę. Zapisał się na kurs dla kandydatów na kierowców w Międzybrodziu Żywieckim, zorganizowany przez komunikację miejską w Bielsku. Praca w piątek, świątek i niedziele. Nie miał czasu dla siebie, dla żony i dla… Właśnie. Dla kolejnej osoby w jego życiu, która – zdaniem lekarzy – nie miała szans się na świecie pojawić.

– Po dwóch latach od naszego ślubu okazało się, że Basia jest w ciąży. A my uwierzyliśmy, że nie będziemy mieć dzieci… Nie wiedziałem wtedy, że nad lekarzami jest jeszcze Ktoś i że do Niego należy ostatnie słowo. Człowiek nigdy nie może być wyrocznią – wspomina Marian. W lipcu urodziła się ich córka Joasia. Także cudem. Bo nikt z lekarzy nie zwrócił wcześniej uwagi, że Basia nie może rodzić naturalnie, tylko przez cesarkę.

Praca kierowcy, ale i bezsilność wobec sytuacji, w jakich stawiało ich życie, sprawiły, że Marian jeszcze bardziej przylgnął do Boga.

– W komunikacji jeździłem dwa lata. Zanim wyjeżdżałem na trasę, zatrzymywałem się przed kościołami, jeśli były przy drodze. Najczęściej robiłem kurs do Mazańcowic. Kiedy około godziny czwartej byłem sam przy kościele św. Stanisława w Starym Bielsku, zatrzymywałem się przy płocie, żeby chwilę pobyć z Panem Bogiem. Kiedy staniesz pod ścianą i uświadomisz sobie, że porwałeś się z motyką na słońce, że sam nie dasz rady, wtedy zdajesz sobie sprawę, że jest Bóg, jest Jezus. Okazuje się wówczas, że te wszystkie problemy nie są aż tak duże… Masz przeświadczenie, że nie chodzisz sam po tym świecie; że Ktoś z tobą jest. Potem jeszcze okazuje się, że Ktoś prowadzi cię za rękę. Choć nie, to nie tak… Uświadomiłem sobie, że Pan Jezus nie tyle mnie prowadzi, co niesie na swoich rękach…

 

Jezu niesamowity

– Niedawno zapytałem znajomego księdza, do kogo mam napisać, czy do kurii, czy do Watykanu, żeby do Litanii do Imienia Jezus dopisać jeszcze jedno wezwanie. Bo mnie tam brakuje słów: „Jezu niesamowity…” – dodaje Marian.

Kiedy ktoś mówi Basi i Marianowi, że ich życie to prawdziwa droga krzyżowa, on mówi zdecydowanie, że finałem tej drogi jest zmartwychwstanie. –  My codziennie doświadczamy, że Jezus żyje, opiekuje się nami, podsyła swoich ludzi. Ja się nie mam na co skarżyć. Proszę sobie wyobrazić, że żona nie ma stawów biodrowych. A ona potrafiła tak sobie kość udową ustawić, że te kości oparły się na talerzu biodrowym, wyrabiały tam sobie panewki. Basia była w stanie ustać i chodzić bez kul. Czy to nie cud?

Za taki Boży cud Marian uznaje też pracę, którą na 21 lat podarowała im – dosłownie – Opatrzność Boża. – Proboszczem parafii Opatrzności Bożej w Białej był wspaniały kapłan ks. Józef Sanak. To za jego czasów pojawił się wakat na stanowisku kościelnego. Mogłem wreszcie spędzać całe dnie, także niedziele, z rodziną – opowiada Marian. – Przyjął mnie ks. Sanak, potem jego następca ks. Jan Sopicki. Nasze życie prywatne połączyło się z pracą dla parafii. Basia zaczęła mi towarzyszyć i każdego dnia byliśmy razem na służbie w kościele. To nas mobilizowało do codziennego wychodzenia, do aktywności. W 2011 roku musieliśmy przejść na emeryturę. Wtedy zaczęły się problemy żony. Z dnia na dzień przestała chodzić, przyszedł udar – trzy lata temu przestała mówić...

Pan Marian był w pierwszej grupie szafarzy Komunii Świętej w diecezji. Dzięki tej posłudze sam może przynosić żonie Pana Jezusa. Choć jest po siedemdziesiątce, wciąż chce służyć przy ołtarzu.

– Mieszkamy na Złotych Łanach, odwiedzają nas tutejsi księża, ale widzę, jak „gęsto” przy ołtarzu. Tu ma kto służyć. A okazało się, że pomoc jest potrzebna w parafii wojskowej Miłosierdzia Bożego na pobliskich Leszczynach. Dojeżdżam tam w niedziele i posługuję na dwóch Mszach. Cieszę się, że mogę też jeździć do chorych z księżmi z Białej – kiedy są nowi, nie zawsze wiedzą, jak dojechać pod wskazane adresy. Na ile jeszcze mogę, chcę służyć.

Liczymy wiewiórki

Mimo trudów w przemieszczaniu się pan Marian nie zamierza trzymać swojej księżniczki Basi uwięzionej na czwartym piętrze. Skonstruował rikszę, dzięki której zabierał ją na spacery do lasu i parków. – Do naszych ukochanych Goczałkowic… Wypatrujemy wiewiórek – Basia uwielbia je liczyć – opowiada.

Ale sił panu Marianowi nie przybywa. Marzeniem był specjalny napęd elektryczny do rikszy. Dzięki dotacjom – udało się. Już oboje czekają na ciepłe dni. – Wtedy to i na Magurkę wyjedziemy – śmieją się zgodnie. Pan Marian twierdzi, że wszystko, co ma, dostał od Pana Boga. – Pismo Święte mówi: „Co masz, czego byś nie otrzymał?”. I jeszcze: „Beze Mnie nic uczynić nie możecie”. Dokładnie tak jest. Niełatwo przyjąć to, co jest teraz, porównując to z naszymi chwilami sprzed pół wieku. Ale wiem, że nie jestem sam. Codziennie wieczorem Mu dziękuję za wszystko, co dostałem. Powierzam Mu ludzi, których spotkałem, i ich sprawy. Proszę o łaski, których akurat teraz potrzebują najbardziej…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.