Ania i Mery z "Bagna" - autostopem do Medjugorje

Urszula Rogólska

publikacja 12.09.2019 13:51

- My to prawie takie siostry jesteśmy. W ciągu roku nie bardzo mamy czas, żeby realizować nasze szalone pomysły, więc stwierdziłyśmy: wakacje. Tak, to musi być ten czas - mówią. Zapakowały do plecaków zaufanie Panu Bogu i ruszyły do Jego Mamy na Bałkany.

Ania Olma (z prawej) i Marysia Giźlar z paczką różańców przywiezionych z Medjugorja dla ich wspólnoty "Bagno" z Cygańskiego Lasu. Ania Olma (z prawej) i Marysia Giźlar z paczką różańców przywiezionych z Medjugorja dla ich wspólnoty "Bagno" z Cygańskiego Lasu.
Urszula Rogólska /Foto Gość

Zaczęło się od 23-letniej Ani Olmy, studentki wychowania fizycznego i ekonomii w Katowicach, sędziego siatkówki i generalnie pasjonatki sportu. W ubiegłym roku dołączyła do autostopowych pielgrzymów z grupy "Soultrace" i z nimi trafiła do Rzymu

Kiedy opowiedziała o podróży Marysi Giźlar - Mery - uczennicy V LO w Bielsku-Białej, pasjonatce gór, a zarazem swojej przyjaciółce z duszpasterstwa młodzieży "Bagno" przy salwatoriańskiej parafii Matki Bożej Królowej Świata w Cygańskim Lesie, obie wymarzyły sobie taką podróż, w czasie której będą stopować i ewangelizować. Na początku wakacji jedna powiedziała do drugiej: "Jedziemy?! - Jedziemy!". To miało się wydarzyć oczywiście w czasie wakacji.

- Czas mijał, a my się widywałyśmy tylko na zdjęciach na facebooku - opowiadają. - Poszłyśmy razem na pielgrzymkę na Jasną Górę z Hałcnowa, w grupie 5/7 - salwatoriańskiej, biało-złotej. Obie byłyśmy w ekipie muzycznych. Posługiwałyśmy innym, więc nie było czasu myśleć o sobie.

Po pielgrzymce Marysia pojechała na obóz. Wróciła we wtorek 20 sierpnia. Nazajutrz miała osiemnastkę. Ania z przyjaciółmi i rodzicami Marysi przygotowała jej urodzinową imprezę w ogródku. - Uświadomiłyśmy sobie, że kończą się wakacje, a z naszych planów nie ma nic - mówią.

Mery była już trochę zmęczona wakacjami w biegu. Decydująca była rozmowa z koleżanką Natalką: - Usłyszałam: "Mery, za chwilę będziesz miała 10 miesięcy nauki przy biurku, jedź!".

Chciała jednak choć trochę pobyć z rodzicami. Pobyła. Dobę.

Panie Boże, to chyba to!

- W tym czasie przeczytałam, że 21 sierpnia klerycy z Łodzi organizują autostopową pielgrzymkę do Taizé - kontynuuje Ania. - Warunkiem była pełnoletniość. Super! Panie Boże, to chyba to!

Na chwilę się zatrzymały. Policzyły - do Rzymu i do Taizé - mniej więcej tyle samo kilometrów. Jest jeszcze… Medjugorje, do którego Mery od lat uwielbia wracać. Jeździ tam z rodzicami - autokarem. To 200 km bliżej. Miały tam być obie z rodzicami Mery w czerwcu. Nie udało się. Wybór zatem padł na… sanktuarium Matki Bożej w Bośni i Hercegowinie.

Ustaliły start w czwartek 22 sierpnia z Cieszyna. Koniecznie chciały być na Mszy św. przed podróżą. Do Cieszyna zawiozła je Agnieszka, jedna z sióstr Ani. Trafiły do cieszyńskich franciszkanów. - Msza św. o 9.00 w tygodniu - to się przecież nie zdarza często. A to była idealnie pora dla nas! - opowiadają. - Na dodatek dowiedziałyśmy się, że u celu naszej podróży, w Medjugorje też posługują franciszkanie! Jeszcze więcej: zapomniałyśmy, że to święto Matki Bożej Królowej, patronki parafii w Cygańskim Lesie. A Maryja z Medjugorja to… Królowa Pokoju. Na Mszy św. były zupełnie inne czytania, niż te, które przeczytałyśmy wcześniej - było o zaufaniu w planach Bożych. Znowu idealnie… - opowiadają żywiołowo.

Chciały jeszcze poprosić ojców franciszkanów o błogosławieństwo na drogę, ale po Mszy św. była adoracja Najświętszego Sakramentu. Stwierdziły, że to dużo więcej niż chciały. Wyruszyły w drogę. Agnieszka zostawiła je już po czeskiej stronie. Pierwsze kartony, na których zamierzały pisać nazwy miejscowości do których chcą dojechać, znalazły przy McDonaldzie.

Aniele Boży, Stróżu mój…

W plecakach miały mazaki, paszporty, karimaty, śpiwory, dwie zmiany ubrania, szczoteczki do zębów, małe pasty, mały palnik gazowy, paczkę ryżu i owsiankę. Nie zabrały prawie żadnych pieniędzy - Mery miała parę euro w monetach. - Po tamtej podróży do Rzymu, wiedziałam, że chcę się nauczyć ufności i pokory w przyjmowaniu. Bo bardzo trudno jest mi przyjmować coś od innych… - mówi Ania.

- Gabi ze wspólnoty wcisnęła nam do ręki jeszcze pięć euro. Miałyśmy ze sobą też różańce, adhortację papieża Franciszka do młodzieży i Listy św. Jana. Postanowiłyśmy, że jakakolwiek sytuacja nas spotka, o 15.00 odmawiamy Koronkę, a wieczorami czytamy adhortację i listy - opowiadają.

I od razu zostały zbombardowane dobrem. - Nie zdążyłyśmy nawet napisać na kartonie "Brno", bo postanowiłyśmy się najpierw pomodlić, a tu już zatrzymał się samochód z dwoma chłopakami, którzy wracali z pracy do domu. I to przy naszych słowach "Aniele Boży, Stróżu mój…" - śmieją się autostopowiczki. - Potem ta modlitwa towarzyszyła nam przy każdym opuszczaniu kolejnych samochodów. Tamta pierwsza rozmowa już byłą dla nas świadectwem. Nie było gadki o niczym. Przełamałyśmy bariery, żeby mówić po angielsku. Jeden z chłopaków od razu powiedział, że dobro wraca. To był pretekst do bardzo dobrej rozmowy o tym, co dla nas najważniejsze.

Zaraz potem trafiły na pana Jacka - trenera polskich mistrzyń w boksie. Planowały dojechać tego dnia do Wiednia, a razem z panem Jackiem były już daleko za stolicą Austrii.

- Każdy, z kim się zabierałyśmy, od razu pytał gdzie jedziemy. Opowiadałyśmy, że do Medjugorje, mówiłyśmy o Matce Bożej, o pielgrzymkach, o tym, że jesteśmy katoliczkami, że czasem marna ta nasza wiara, dlatego chcemy się tam pomodlić i obiecywałyśmy naszą modlitwę. Wszyscy bardzo przeżywali to, co mówiłyśmy… - opowiadają dziewczyny.

- Tak nam dobrze poszło tego pierwszego dnia, że bałam się, że Marysia już się przyzwyczai, a z doświadczenia wiedziałam, że nie zawsze jest tak łatwo - mówi Ania, a zaraz obie dodają: - A potem już tylko dziękowałyśmy naszemu Tacie i prosiłyśmy, żeby dał nam siłę, żebyśmy dały radę unieść ten ogrom łaski, które nam dawał!

Pierwszego dnia podróżowały jeszcze z czeską parą, która sama zaproponowała im podwózkę, kiedy one już szykowały się do noclegu. Rozpadało się - noc spędziły w palarni - budce obok stacji benzynowej, na austriackim autogrillu, ale wcześniej… poszły do restauracji zapytać o resztki jedzenia, które i tak kucharze by wyrzucili. Nie dostały resztek. Dostały zupę i po wielkiej kanapce! Pomogły w sprzątaniu. I zostawiły ekipie obrazek Jezusa Miłosiernego…

Tak mówi Pismo Święte...

Drugiego dnia wciąż trafiały na ludzi wielkiego serca: mamę dwóch śpiących dziewczynek, która stwierdziła, że stoją w nieodpowiednim miejscu i podwiozła je do kolejnej stacji benzynowej. Potem na polskie małżeństwo, które…chciało tylko podładować telefon na stacji - przestało im działać gniazdko USB w aucie.

- Miałyśmy dwa powerbanki. Mój zgubiłam gdzieś pod Wiedniem - mówi Ania. - Został nam ten od Marysi.

- I wtedy - wchodzi w słowo Mery, - byłyśmy pewne: to jest ten czas, kiedy możemy dać cokolwiek od siebie komuś. Bo do tej pory tylko dostawałyśmy. Oni potrzebowali prąd, a to była jedyna rzecz, jaką miałyśmy. Byłyśmy w siódmym niebie! Wiedziałyśmy, że chcemy im pomóc naszym powerbankiem. Spędziłyśmy z nimi w podróży kilka godzin. Oddali nam wszystko co mieli: jedną bułkę z masłem, czekoladę, orzeszki i ciastka. Z głośników słychać było piosenki zespołu "Raz, dwa, trzy". Pierwsza, to były słowa: "Tak mówi Pismo Święte…". A Pismo Święte tego dnia mówiło o dwóch najważniejszych przykazaniach - miłości Boga i bliźniego. Taka była Ewangelia z dnia. Kiedy tak jechaliśmy, nie umiałyśmy opowiedzieć o tym wszystkim, co przeżywałyśmy. Rozmawiając, pisałyśmy jednocześnie na kolanie, na kartce, list do naszych dobroczyńców, którzy siedzieli przed nami. O tym, że ta piosenka też jest o miłości, o kochaniu i że tego dnia, oni byli dla nas żywą Ewangelią. Pokazali nam jak potrafią kochać. Pisałyśmy, że jesteśmy im wdzięczne - bo mogłyśmy się poczuć narzędziami Pana Boga z tym naszym powerbankiem. Napisałyśmy, że do nieba nie da się dojść samemu i że dzisiaj, postawiliśmy tam razem krok… Wysiadając z auta, zostawiłyśmy im ten list.

Druga noc była ciężka walką z komarami i meszkami. Był piątek - rano Ania miała cała buzię w cętki. A za tydzień, 1 września mała być na ślubie swojej siostry Kasi….

Trzeciego dnia już dotarły do celu. - Podróżowałyśmy znowu z niesamowitymi ludźmi - z Niemcem, który ma dziewczynę we Wrocławiu, a potem z kierowcą TIR-a, wierzącym muzułmaninem z Bośni. I to było kolejne bardzo mocne przeżycie. Same nie wiemy skąd przyszła nam taka umiejętność mówienia po angielsku o naprawdę głębokich sprawach. To na pewno musiało być z Ducha Świętego - taki dar języków. Zadawałyśmy tysiące pytań, a on nam. O zasady jego religii, o codzienność. Pojechaliśmy dużo dalej niż planował on i my też. I my, i on byliśmy bardzo otwarci na rozmowę, na różnice, podobieństwa - wspaniały, Boży czas.

Do celu do Medjugorje dotarły wieczorem - kamperem z szóstką Australijczyków. Była sobota. Przespały się między ławkami, na miejscu codziennych wieczornych spotkań modlitewnych i Mszy św.

Plan na kolejny dzień miały gotowy - wieczorny program dla pielgrzymów w sanktuarium. Ale nie miały radia z tłumaczeniem, więc marzyły, by w ciągu dnia trafić na polską Mszę i chociaż kazanie po polsku usłyszeć. Szukały miejsca sprawowania Mszy przez Polaków. Nie bardzo wiedziały gdzie. "Przypadkiem" trafiły do ogromnej hali. Dokładnie w momencie kazania… A po Mszy św. w czasie ogłoszeń usłyszały, że troje młodych - dwie dziewczyny i chłopak przyjechali do Medjugorja autostopem i szukają transportu powrotnego.

- Pójdziemy zapytać na zapas i my! Stwierdziłyśmy - mówią. - I tak poznałyśmy Ulę i Danusię. Zdziwiły się, że jechałyśmy tu trzy dni, bo one tydzień!. Okazało się też, że dziewczyny są ze wspólnoty Przymierze Miłosierdzia…

Od jakiegoś czasu Ania interesuje się tą wspólnotą, założoną przez ojców Antonello i Enrique w Brazylii, która żyje wśród ubogich, bezdomnych i potrzebujących także w kilku miastach Polski. Przed wakacjami Ania była na rekolekcjach Przymierza w Poznaniu, zaczęła korespondować. - To wcale nie jest tak liczna wspólnota i trafić na dwie osoby z niej akurat tego dnia?! - śmieje się.

W tej samej chwili dziewczyny poznały ojca Urbana, franciszkanina, Polaka, który posługuje w sanktuarium i ponad 80-letnią panią Wiesię - jednego z dobrych aniołów w Medjugorje, które tam mieszkają na stałe.

- Świadectwo jej życia nas mocno poruszyło - po doświadczeniach aborcji, przeżyła swoje nawrócenie, stała się oddaną obrończynią życia, służy wszystkim tak chodząca Ewangelia… To u niej zamieszkałyśmy przez najbliższe trzy dni z Ulą i Danusią, które nijak nie mogły wyjechać. U pani Wiesi jest taki zwyczaj, że przed posiłkiem czyta się losowo wybrane orędzie Matki Bożej z Medjugorje. Tego dnia usłyszałyśmy, że nikt nie wyjedzie stąd, jeśli nie skorzysta ze spowiedzi… Kiedy tylko dziewczyny to zrobiły, natychmiast znalazł się dla nich transport…

Cuda małe i duże

– Chciały też tam przyjąć szkaplerz. Ja miałam w nerce przy pasku szkaplerz, który kiedyś przywiózł mój tato - mówi Mery. - Był w domu. Nie wiem czemu go zabrałam w drogę. Wiedziałam tylko, że z tym przyjmowaniem szkaplerza, to jakaś "grubsza" sprawa, że się go tak zwyczajnie nie zakłada, więc dołączyłam do prośby dziewczyn! Ojciec Urban wzbraniał się, bo stwierdził, że to robią karmelici, ale pobłogosławił nasze szkaplerze, uroczyście je przyjęłyśmy.

- A ja mam swoją historię w tej chwili. Dziewczyny robią zamieszanie z tym szkaplerzami, a o. Urban daje mi kopertę, a tam… sporo pieniędzy - dopowiada Ania. - Wzbraniam się, że nie chcę, że nie potrzebuję, że to podzielimy zaraz. A on prawie krzyczy na mnie, że mam brać i nie wydziwiać! Oczywiście wydałyśmy je razem - także na jedzenie, którym mogłyśmy się dzielić u pani Wiesi.

Małymi i dużymi "cudami" dziewczyny sypią jak z rękawa. Marysia mówi o swoim marzeniu o naleśnikach. - Byłam tam nieraz. Wiem, że naleśników tam się nie je. Aż tu we środę, która jest dniem postu w Medjugorje, dziewczyny idą na zakupy z panią Wiesią, a ona wybiera serek, bo dziś… na obiad robimy naleśniki.

Kiedy tzw. Góra Objawień i Kriżevac - góra Drogi Krzyżowej - są zazwyczaj oblegane, dziewczyny trafiają na kompletną pustkę. Kiedy Ania chce spotkać księdza, z którym mogłaby porozmawiać o ważnych dla niej sprawach, ten zjawia się nagle u pani Wiesi. Kiedy Marysia rozmawia z Maryją i mówi Jej, że "klepie" te dziesiątki od tylu lat i nie wie, jak z Nią rozmawiać, słyszy tylko jedno danie głośniej wypowiedziane przez księdza do Ani: "Mów wolno: Z-d-r-o-w-a-ś  M-a-r-y-j-o…".

Skakałyśmy pod niebo!

- Nie da się krótko opowiedzieć o tym wszystkim co nas tam spotkało… Kiedy już wiedziałyśmy, że najpóźniej w środę musimy wracać - bo w niedzielę ślub siostry Ani, poprosiłyśmy o pomoc ojca Urbana, z którym też bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Na polskiej Mszy podczas ogłoszeń tak pięknie o nas mówił, że nie wierzyłyśmy, że to o nas…. Zaraz potem zgłosił się pan, który nie mógł nas zabrać autem, ale… dał  nam pieniądze.... I małżeństwo, które powiedziało, że chętnie nas zabierze, ale dopiero… w czwartek. Skakałyśmy pod niebo! Nie chciałyśmy stamtąd wyjeżdżać, a tu się okazało, ze możemy zostać jeszcze cały dzień, bo mamy transport i to do samej Polski!

Ania i Mery wyruszyły o świcie w czwartek do Polski. W Budapeszcie chciały opuścić swoich dobroczyńców – bo oni jechali w stronę Rzeszowa i Przemyśla. Tymczasem… Zawieźli dziewczyny do Bielska, spędzili noc w domu Ani – pełnym gości i ostatnich przygotowań do wesela! A nazajutrz, w sobotę, uczestniczyli jeszcze we Mszy św. specjalnie w ich intencji… - Szybko napisałam do naszego duszpasterza, ks. Pawła Radziejewskiego. Już rano był gotowy odprawić Mszę św. Byliśmy na niej we czwórkę. Nasi dobroczyńcy byli chyba nie mniej wzruszeni tym wszystkim, co działo się po drodze z Medjugorja.

Miłość do nas wraca

- Przed wyjazdem moja relacja z Matką Bożą była taka trochę jak w domu - jak tata się nie zgodzi, to jeszcze się idzie do mamy. Jak czegoś nie dostawałam na modlitwie to od razu "Zdrowaś Maryjo", ale to było wszystko takie… "odklepane". A tutaj ta niesamowita sytuacja ze szkaplerzem, to, jak teraz codziennie modlę się "Pod Twoją obronę", to co nas tam spotkało - sprawiło, że bardzo się zaprzyjaźniłam z Matką Bożą - podsumowuje Marysia. - Przed wyjazdem miałam takie wyobrażenia, że na świecie jest bardzo mało dobrych ludzi, że są tylko w tych moich górsko-pielgrzymkowo-wspólnotowych kręgach. A w drodze się przekonałam, że jeśli my kochamy innych i idziemy z miłością, to miłość do nas wraca. Świat jest dobry, tylko trzeba otworzyć bardziej oczy i zacząć to dostrzegać.

- To była dla mnie szkoła pokory i zaufania Bożej Opatrzności. Nieraz pytałyśmy: Panie Boże, ale jak to tak? Czemu to tak dobrze idzie? Odpowiedź była jedna: bo was kocham… - dodaje Ania. - Dawał nam swoją miłość, byśmy umiały ją przyjmować od innych ludzi, których On też kocha i umiały ją także dawać. Maryja uczyła nas cichości i pokory. Pojechałyśmy bez pieniędzy, bez niczego, a wróciłyśmy napełnione, z górą prezentów dla wszystkich. Na finał pani Wiesia kupiła w hurtowni różańce dla całej naszej wspólnoty, małżeńskie różańce dla mojej siostry i jej przyszłego męża, dla naszych rodziców.

- Ludzie często pytają o objawienia Maryi w Medjugorju, o cuda, o zjawiska różne. A to zupełnie nie o to w tym miejscu chodzi… Tam się nawracają tysiące osób. Pani Wiesia mówi, że od tych spowiedzi to tam jest dziura w niebie - mówi Mery.

- Jechałyśmy tam z powierzonymi nam intencjami. Nie spodziewałyśmy się niczego, żadnych cudów. Po prostu chciałyśmy tam być, spędzić ze sobą czas - kończy Ania. - Podczas ślubu mojej siostry, Kasia poprosiła mnie, żebym ułożyła modlitwę wiernych. Wstępem do każdej prośby, były słowa z wybranej piosenki. Przy ostatniej powiedziałam: "Świat byłby taki ubogi, gdybyśmy się nie spotkali". To było to, czego doświadczyłyśmy i doświadczamy… I jeszcze chciałam dodać, że cętki po ataku meszek na mojej buzi zniknęły jak tylko wróciłam do domu i na ślubie już wyglądałam jak trzeba - śmieje się Ania.