Dzień kota

Kto może odbywać poranną toaletę w drzwiach kościoła?

Dzień kota

I przyszedł kot doktór: „Jak się masz koteczku!”.

Od wczesnego dzieciństwa klepałem ten wierszyk, skreślony w połowie dziewiętnastego stulecia przez wykształconego w galicyjskim Lwowie warszawianina Stanisława Jachowicza. Kot pojawiał się na różnych etapach i w rozmaitych okolicznościach mojego życia. Najmocniej odciska się dziś w moich wspomnieniach pewna czarno-biała kocica.

Pojawiła się pod drzwiami plebanii w mojej rodzinnej parafii niespodziewanie, a jej wielkie, blisko osadzone oczy, mówiły: „Dlaczego zamknięte? Przecież ja tu będę mieszkać”. Wprowadziła się natychmiast. I pokochała księdza proboszcza, czym parafianie jakoś specjalnie się nie gorszyli. Pamiętam taki obraz z czasów seminaryjnych wakacji: poranna Msza. Proboszcz przy ołtarzu, my obok. W otwartych drzwiach kościoła pojawia się czarno-biała lady. Siada w progu. Nasłuchuje, nawąchuje i patrzy. Upewniwszy się, że jej pan jest jeszcze nieco zajęty, rozpoczyna poranną toaletę - wszak znawcy wiedzą, że kot nie jest czysty, a jedynie cały pokryty własną śliną. Kiedy Msza się kończy, sierściuchowata jejmość truchta do drzwi zakrystii. Odebrawszy codzienną porcję głasków, dostojnie kroczy przed małą procesją czarnych sutann w drodze na plebanię, do swojej miski.

Raz, czasem dwa razy w roku, kotka znikała na kilka tygodni. Potem niespodziewanie wracała, czekając pod drzwiami z gromadą od dwóch do czterech, przyniesionych w pysku, jej kocich kopii, samodzielnie pełzających w obrębie wycieraczki. Ze znalezieniem chętnych do ich adopcji nigdy nie było problemu.

Minęło kilka lat. Ksiądz proboszcz umarł na raka. Jego ciało przywieziono ze szpitala. Były dwudniowe egzekwie i pogrzeb na cmentarzu, który przylega do kościoła. Następnego dnia, po porannej Mszy, poszliśmy pomodlić się nad grobem naszego kanonika, wciśniętym w dziesiątki szeregów i rzędów wyglądających niemal jednakowo mogił. Na płycie pomnika - tego, w którym spoczywał - siedziała czarno-biała kotka. Obrzuciła nas dostojnym spojrzeniem i cichutko miauknęła: „Dlaczego zamknięte?”. Tak było codziennie, ranek w ranek, przez cały, okrągły tydzień. A potem kotka zniknęła i już nikt nigdy jej nie widział.

17 lutego kot ma swój dzień. Mówi się, że światowy, choć obchodzi się go jedynie w Polsce i we Włoszech. Nawet trochę szkoda, że w tym dniu, bo dokładnie za miesiąc będzie wspomnienie świętej Gertrudy z belgijskiego Nivelles. Jest patronką kotów. Bo gdy szatan kusił ją w klasztornej celi, chytrze przyjmując postać myszy, Pan Jezus pomógł jej, wysługując się kotem, który mysz zobaczywszy, rzucił się na nią i w ten sposób uchronił pobożną zakonnicę przed grzechem. Wielkimi znawcami i miłośnikami kotów byli irlandzcy mnisi. „Ja, mnich, z kotem mym, Pangurem /każdy mistrzem w swojej sztuce /Pangur z myszy łupi skórę /a ja ryję się w nauce” - pisał jeden z nich w zamierzchłych czasach. Był kot wzorem bystrości i czuwania w pobożnym życiu, a jego profesjonalizm w unicestwianiu gryzoni - przykładem walki z pokusą i własną słabością.

Wspomniany już miłośnik kotów - Jachowicz Stanisław - szczepił w polską mowę nie tylko zgrabne wierszyki, ale też do dziś krążące z ust do ust powiedzonka. Także to: cudze chwalicie, swego nie znacie. Proszę życzliwie spojrzeć dziś na swojego albo napotkanego kotka. Nawet jeśli, jak u proroka Barucha - włóczy się po miejscach, gdzie ludzie stawiają uczynione własnymi rękami bożki (Ba 6,21). Biada człowiekowi, który nie ma w sobie przynajmniej szacunku do sympatycznych choć kapryśnych czworonogów. Oczywiście w ramach zdroworozsądkowego umiaru, Gdy go zabraknie, człowiek staje się obrazem nędzy i rozpaczy - to także znane określenie, autorstwa Jachowicza.