"Spotkałam zakonnika!" - o. Luke Kot OCSO

Katarzyna Dudek

publikacja 28.04.2015 21:23

Poniższy tekst, to praca naszej Czytelniczki, przysłana na ogłoszone przez nas zaproszenie do wspomnień z okazji Roku Życia Konsekrowanego.

O. Luke Kot O. Luke Kot
Archiwum Katarzyny Dudek

Kiedy w lecie roku 1991 stanęłam przed bramą klasztoru trapistów w Conyers w amerykańskim stanie Georgia, miałam nadzieję na ciekawy spacer po pięknie położonym ogrodzie i na chwilę modlitwy w kościele. Nie miałam pojęcia, jak wielką niespodziankę szykował mi Pan Bóg. Za bramą czekało na mnie spotkanie, o jakim nawet nie marzyłam – a potem wieloletnia przyjaźń z niezwykłym człowiekiem.

Joseph Chester Kocik (potem używał skróconego nazwiska Kot) urodził się w 1911 r. w stanie Montana (USA). Był synem polskich emigrantów; wraz z trzema siostrami wychował się w atmosferze tradycji katolickiej. Jego ojciec Józef pracował m.in. jako cieśla, matka Marianna pielęgnowała chorych i pomagała przy porodach.

Już w wieku 14 lat wiedział, że chce zostać zakonnikiem, ale ostateczną decyzję podjął znacznie później. W roku 1938, kiedy miał 27 lat, rozpoczął nowicjat u trapistów w opactwie Our Lady of Gethsemani w stanie Kentucky (z tamtego klasztoru pamiętał młodego Thomasa Mertona). Wkrótce po złożeniu ślubów wieczystych, w marcu 1944 roku, wraz z dwudziestoma innymi zakonnikami został wysłany, aby założyć nowy klasztor w Conyers (trzeci z kolei klasztor trapistów w USA). Cztery lata później przyjął święcenia kapłańskie. Kiedyś na przesłanym mi obrazku jubileuszowym napisał: „Już 45 lat temu minęło na 30-tego Listopada jak otrzymałem kapłaństwo święte w roku 1948”.

***

Kiedy się spotkaliśmy, nie używał już języka polskiego od ponad sześćdziesięciu lat. W klasztorze nie miał do tego okazji, nie tylko z powodu braku współbraci Polaków. Choćby i byli, rozmawialiby językiem migowym używanym przez trapistów, którzy ograniczają mowę do minimum. Właściwie nie wiem, jak to się stało, że tamtego dnia mogłam z nim porozmawiać; być może pomagał braciom obsługującym gości w klasztornym sklepiku. W każdym razie, kiedy ojciec witający moją amerykańską znajomą i mnie usłyszał, skąd jestem, natychmiast zaproponował, że przyprowadzi kogoś, kto chętnie porozmawiałby po polsku. Zjawił się po chwili: radosny i uśmiechnięty ojciec Luke Marion Kot, którego w tym wspomnieniu będę nazywać ojcem Łukaszem. W listach podpisywał się swoim amerykańskim imieniem zakonnym, ale nieraz pisał też po polsku: ks. Łukasz Maryjan Kot.

O. Luke Kot   O. Luke Kot
Archiwum Katarzyny Dudek
Dziś nie potrafię już przypomnieć sobie dokładnie, o czym rozmawialiśmy. W pamięci – oprócz tego, że siedzieliśmy we wnęce bramy klasztornej bardzo długo, jakieś trzy godziny – pozostało mi jedno niezwykłe wrażenie. Wydawało mi się, że ktoś wyprowadził mnie poza obecny czas i pozwolił na spotkanie z człowiekiem z innej epoki. Ojciec Łukasz mówił dobrze po polsku, ale używał słów i gramatyki przywodzących na myśl Trylogię Sienkiewicza. Posługiwał się językiem, jakiego nauczył się w domu rodzinnym, a przecież jego rodzice opuścili Polskę gdzieś na przełomie XIX i XX wieku. W specyficznym środowisku, w którym żył, jego mowa nie została dotknięta zmianami, jakie normalnie kształtują żywy język na przestrzeni czasu. Najpierw jako emigranci zostali odcięci od języka polskiego rozwijającego się w Polsce własnym torem; potem sposób mówienia ojca Łukasza został niejako „zamrożony” poprzez wiele lat życia w zamkniętym klasztorze. Dlatego rozmowa z nim dawała wrażenie spotkania z bohaterem dawnej powieści. Mówił, że „wnet będziem obchodzić święta”, że jego „familija” pisała do niego z Polski. Przepraszał za swoją niedoskonałą polszczyznę („musisz mnie przebaczyć, że tak dobrze po polsku nie mówię”). Swój ojczysty kraj zobaczył tylko raz w życiu: w 1977 roku wraz ze swoim ojcem, siostrą i ks. Ryszardem (siostrzeńcem) odwiedzili Polskę i byli na Jasnej Górze. Wcześniej bardzo wiele słyszał o tym miejscu i było to dla niego wielkie przeżycie.

***

Po tej naszej pierwszej – i ostatniej – rozmowie spotykaliśmy się już tylko listownie, ale były to spotkania równie piękne. Pisał częściowo po polsku, częściowo po angielsku. Czasem powtarzał po angielsku to, co wcześniej napisał w języku ojczystym, obawiając się, czy było to zrozumiałe; zawsze było, ale ojciec Łukasz jako jedyny punkt odniesienia miał w tym względzie siebie samego, pisał ręcznie i nie używał Internetu. Nie mógł więc sprawdzić, czy poprawnie zbudował zdanie albo czy dobrze odmienił rzeczowniki. Przepraszał, że jego polski jest pełen „omyłkow”.

Do świątecznych listów często wkładał wycięte z kolorowych książeczek obrazki z religijnymi wierszykami; dwa z nich misternie sklejał wzdłuż wszystkich boków, wsuwając wcześniej do tak skonstruowanej „torebki” złożony banknot jednodolarowy. W liście dopisywał, że przesyła „mały upominek na święta”, albo prezent „na cukierki”.

Interesował się wszystkim, co opisywałam mu w listach. Czas u trapistów płynie inaczej, więc bywało, że jego list zaczynał się na przykład od słów: „Otrzymałem list od Ciebie temu już dziewieńć miesiący i serdecznie dziękuję za wiadomość, jak tobie się powodzi”. Ale odpisywał zawsze. Kiedy w czasie studiów wiele czasu spędzałam za granicą i pisałam ojcu Łukaszowi, jak bardzo w tych wszystkich miejscach tęskniłam za Polską, skomentował to tak: „Jestem bardzo wdzięczny, że teraz masz taką gorliwość za ojczyzną. Jak jest ta mowa: Niema miejsca jak w swojem domu”. Dzielił się też swoją codziennością, pisał o ciekawych zjawiskach pogodowych („Stycznia 19-tego roku 1992 mieliśmy śnieg, co stopnią na drugi dzień” – w południowym stanie Georgia było to wydarzenie dość niezwykłe) i często nawiązywał żartobliwie do swojego wieku: „Matka Natura grozi, że starość po mału nadchodzi”; lubił też wspominać, że „starość nie radość”, ale i „młodość nie wieczność”.

Poczucie humoru było zresztą niezaprzeczalnym znakiem rozpoznawczym ojca Łukasza. Nawet o surowości swojego przełożonego, który w dużej mierze decydował o jego przyszłości, opowiadał kiedyś żartobliwie pewnej osobie mniej więcej w ten sposób: „Opat powiedział: Będziesz pracował jako krawiec i będziesz szył habity. Odpowiedziałem: Nie chcę pracować jako krawiec. Chcę pracować w biurze. Opat na to: Będziesz krawcem. No więc zostałem krawcem. Po jakimś czasie przestało mi to przeszkadzać”. Aby w pełni docenić humor ukryty w tej wypowiedzi, trzeba wiedzieć, że ojciec Luke pracował jako krawiec przez... ponad pięćdziesiąt lat – i był jedynym krawcem dla całej rzeszy zakonników. Przez większość tego czasu używał osiemdziesięcioletniej maszyny do szycia marki Singer. Rozpoczął swoją pracę bez żadnego przygotowania, ale nie przejmował się tym zbytnio; zgłębiał tajniki nowego zajęcia na bieżąco, metodą prób i błędów.

Jedna z dalszych krewnych mieszkających w USA w latach 80. odwiedzała go wraz ze swoimi dziećmi. Przywoziła ze sobą chleb, który sama wypiekała w domu. Po odwiedzinach, ku uciesze dzieci, ojciec Łukasz z zawadiackim uśmiechem chował bochenek pod pachę i mówił, że ukryje go w swojej celi, żeby uniknąć konieczności podzielenia się nim ze współbraćmi.

***

Zawsze poruszał się szybkim krokiem – i nawet kiedy wymagał już opieki medycznej, pielęgniarka śmiała się, że ojciec z taką szybkością goni po korytarzach. Używała słowa rushing (‘śpieszyć się’), które w wymowie jest prawie identyczne z Russian (‘Rosjanin’). Ojciec Łukasz za każdym razem dowcipnie upominał ją, że jest Polakiem, a nie Rosjaninem.

W artykułach, które pisano o nim z okazji jego setnych urodzin w roku 2011 (który wyznaczał też dla niego 63 lata przeżyte w kapłaństwie i 73 lata życia zakonnego), przytaczano wiele jego wypowiedzi. Przez wszystkie przebijał radosny pokój człowieka, który przyjmuje swoje życie takim, jakie jest, i ufa Bogu bezwarunkowo. Potwierdzał to, pytany o swoją filozofię życiową: „Być zawsze zadowolonym z tego, co się ma. Ktoś ma milion dolarów? Bogu dzięki! A ja nie mam ani centa? Dzięki Ci, Boże! Mam Ciebie, a Ty jesteś wszystkim!”.

Był wielkim orędownikiem poszukiwania Boga przez modlitwę. Przez większość swojego życia, aż do czasu, kiedy stan zdrowia zmuszał go powoli do pewnych ustępstw, ojciec Łukasz nigdy nie opuścił wspólnej modlitwy, pierwszej o 4.00 nad ranem, ostatniej o 19.30. Uważał, że modlitwa jest odpowiedzią na wszystko. „Bóg zawsze odpowiada na modlitwę; On nigdy cię nie zawiedzie. Módl się. Ufaj Bogu. On da ci światło, ale w chwili, którą sam uzna za stosowną. Takie jest piękno cierpliwego czekania”.

***

O poszukiwaniu Boga mówił też w homilii, którą wygłosił w roku 1975 (znalazłam ją w archiwach internetowych klasztoru w Conyers). Mówił o życiu zakonnym, ale wiele myśli dotyczyło po prostu człowieka jako żyjącego na ziemi dziecka Bożego. Mówił o nieustannym poszukiwaniu, jakim jest życie każdego z nas. I kontynuował: „Prawdziwy sekret życia polega na tym, aby widzieć i szukać Boga w naszej codzienności – w słabości, zwykłości, w braku spełnienia – i przyjmować tę niepełność, tę pustkę, aby On sam mógł napełnić ją tym, czego nam brakuje, i aby było to na Jego chwałę. [...] Niech trwa nasze pragnienie; kontynuujmy nasze poszukiwania, bo szukać oznacza znaleźć. A czas na szukanie Boga jest zawsze hic et nunc – tu i teraz!”.

O. Luke Kot   O. Luke Kot
Archiwum Katarzyny Dudek
Ojciec Łukasz, jak potwierdzają wypowiedzi tych, którzy go znali, swój czas na szukanie i odnajdowanie Boga wykorzystał maksymalnie. Dla wielu ludzi stał się prawdziwym skarbem – przez swoją życzliwość, nieustanny uśmiech, zawsze dobry humor i całkowite zaufanie Bogu pokazywał, że życie, które można by nazwać monotonnym, jest w istocie piękną wędrówką. Tym, którzy po jego decyzji o wyborze życia zakonnego odwodzili go od niej, tłumacząc mu, że „traci czas”, odpowiadał: „Tracę go dla Boga”.

Szukał Go, tęsknił za Nim i mówił: „On nas stworzył i pragnie, żebyśmy do Niego wrócili”. W ubiegłym roku to Boże pragnienie spełniło się w jego życiu. Wrócił do Domu po długiej podróży, którą przeżył z radością – bo wiedział, dokąd zmierza i gdzie jest najbardziej oczekiwany.

Przy uzupełnianiu niektórych faktów biograficznych korzystałam z materiałów udostępnionych przez Monastery of The Holy Spirit oraz z artykułów lokalnej prasy amerykańskiej, które ukazały się w ostatnich latach życia ojca Łukasza.