Ja, Żyd, spotkałem Zmartwychwstałego!

Alina Świeży-Sobel

publikacja 21.04.2014 18:05

Stanisław Lipnicki urodził się w żydowskiej rodzinie na Litwie. Życiowe drogi poprowadziły jego bliskich przez Ukrainę do Izraela. Jako przewodnik po Ziemi Świętej, prowadził przez Jerozolimę polskich pielgrzymów z Mazańcowic spod Bielska-Białej.

Stanisław Lipnicki w drodze po Jerozolimie z grupą pielgrzymów z Mazańcowic Stanisław Lipnicki w drodze po Jerozolimie z grupą pielgrzymów z Mazańcowic
Alina Świeży-Sobel /GN

Stanisław Lipnicki ma 38 lat i dziś jest obywatelem Izraela, mieszkańcem Hajfy, przewodnikiem chrześcijańskich pielgrzymów po Ziemi Świętej. Od 29 lat należy do Kościoła rzymskokatolickiego. Pana Jezusa, zwyciężającego śmierć, spotkał wiele lat temu, jeszcze na Ukrainie, dokąd jego rodzice przeprowadzili się z Litwy, gdy  był dzieckiem.

- Jestem członkiem wspólnoty św. Jakuba w Hajfie, skupiającej katolików mówiących w języku hebrajskim. Tak sami określamy siebie  i nie nazywamy siebie Żydami mesjańskimi, czyli Żydami wierzącymi w Mesjasza, żeby nie wchodzić w konflikty z religijnymi Żydami, dla których ten, kto przyjmuje chrzest, przestaje być Żydem i nie należy już do tego narodu - przedstawia się przy pierwszym spotkaniu. - Więc wprawdzie urodziłem się jako Żyd, ale po przyjęciu chrztu według tej zasady Żydem już nie mam prawa być i nie mam narodowości...

On zwyciężył śmierć!

Żeby można było zrozumieć, kim jest, musi wrócić do przeszłości - i opowiedzieć o tym, kiedy po raz pierwszy spotkał się z orędziem Zmartwychwstałego.

- To było już na Ukrainie. Mieszkaliśmy wtedy w Winnicy Podolskiej. Miałem 5 lat . Rodzice ciężko pracowali i na co dzień niewiele uwagi poświęcali sprawom wiary, ale mieszkaliśmy w żydowskiej dzielnicy i większość znajomych to byli Żydzi. W naszym domu obchodziło się trzy najważniejsze święta żydowskie: Pesach, Jom Kippur i Purim. Święto Jom Kippur obchodziliśmy jak wszyscy Żydzi  - żeby być  wpisanym do Księgi Życia, do której Pan Bóg wpisuje tych, którzy będą żyć  w następnym roku. Świętowaliśmy też święto Paschy, wspominając, jak naród żydowski przeszedł przez Morze Czerwone do Ziemi Obiecanej - i święto Purim - wyzwolenia Żydów za czasów Achaszwerosza. To były trzy święta, które dla mnie wtedy miały bardziej wymiar kulinarny niż religijny, bo od zwykłych dni różniło je głównie jedzenie: w Jom Kippur nic nie jedliśmy, w Purim - dużo słodkiego, a w Pesach nie było zwykłego chleba - wspomina Stanisław.

Do synagogi chodził rzadko. Po raz pierwszy na pytanie o Boga musiał odpowiedzieć sobie, gdy ciężko zachorował i groziła mu śmierć.

- Byłem w szpitalu i usłyszałem, że mogę umrzeć. Miałem wtedy 11 lat i nie chciałem umierać! Bałem się i wtedy po raz pierwszy pytałem, co będzie po śmierci. Niedługo potem, podczas wycieczki zwiedzaliśmy prawosławny klasztor. Jeden z mnichów zapytał mnie, czy wierzę w Boga. Odpowiedziałem, że jestem Żydem, a on powiedział: - To świetnie, dam ci modlitwę do żydowskiego Boga - i wręczył mi tekst "Ojcze nasz". Wiedziałem, że to chrześcijański mnich, więc tę modlitwę w trudnych chwilach odmawiałem w domu w zamkniętym pokoju, bo czułem, że rodzinie może się to nie spodobać - dodaje.

Kiedy miał 13 lat, umarła opiekunka, którą rodzice zatrudnili, żeby opiekowała się nim i siostrą popołudniami, gdy sami byli w pracy. - Ze szkoły szedłem do niej. Bardzo ją lubiłem. Tamtego dnia w jej mieszkaniu było dużo ludzi i powiedzieli, że ona nie żyje. Upierałem się, żeby mnie wpuścili do pokoju, w którym leżała. Kiedy w końcu tam wszedłem, zobaczyłem, że leżała na łóżku i miała uśmiech na twarzy, a za plecami słyszałem, jak ktoś mówił, że kiedy lekarze próbowali ją ratować, mówiła, że nie trzeba, bo ona już idzie do Ojca. To mi przypomniało słowa modlitwy "Ojcze nasz". Okazało się, że była katoliczką, choć nam, wiedząc, że jesteśmy Żydami, nigdy o tym nie mówiła. Wtedy poszedłem do mamy i powiedziałem, że chcę nie bać się śmierci, jak ta kobieta. Jeżeli będę musiał umrzeć, chcę umierać z uśmiechem na twarzy. Chciałem znaleźć Kościół katolicki i zobaczyć, kto to są ci katolicy.

Tak 13-letni Stanisław trafił do parafii św. Franciszka w Winnicy, w której duszpasterzowali wtedy chrystusowcy z Polski: o. Władysław Chałupiak i o. Jarosław Giżycki. Oni przygotowali go do chrztu i pół roku później, już jako 14-latek został katolikiem. - Od razu poczułem się jak w domu. Miałem chrzest przyjąć na Wielkanoc, ale nie mogłem się doczekać i uprosiłem, żebym mógł go otrzymać już w lutym - uśmiecha się do tych wspomnień.

Z krzyżem na piersi

Religijni Żydzi, gdy chrzest przyjąłby ktoś bliski, obchodzą siedem dni żałoby i później traktują go jak umarłego, już nigdy z nim  nie rozmawiają. Rodzice Stanisława nie wyrzekli się go, jak nakazuje tradycja, ale też nie odnieśli się do tego wyboru zbyt przychylnie. - Raczej liczyli na to, że to dziecięcy wybryk, który nie będzie miał dalszych konsekwencji. Mama nie była zachwycona, ale nawet przyszła na chrzest. Jednak babcia już nie przyszła, bo bała się dziadka, który był bardzo przeciwny chrześcijaństwu. Dziadkowi nie wolno było mówić o moim chrzcie. Najbardziej zaskoczyła mnie siostra, która widząc, jak ukradkiem po powrocie do domu chowam w biurku krzyżyk, zajrzała do szuflady, a kiedy zobaczyła, co ukrywam, uścisnęła mnie i powiedziała, że ona przyjęła chrzest pół roku wcześniej, w Kościele grekokatolickim - mówi Stanisław.

- Kiedy dziadek dowiedział się o moim chrzcie, wpadł w szał, nazwał mnie zdrajcą i wyrzucił z domu. Poszedłem więc do ojców chrystusowców i nocowałem u nich, a potem rodzice sprzedali dom i zamienili na dwa mieszkania i zamieszkaliśmy osobno. Rodzina babci z Mikołajowa też przestała z nami rozmawiać. Ale w domu tolerowano moją decyzję - wspomina. Po latach chrzest przyjęła także mam, a nawet dziadek, już ciężko chory, poprosił o spotkanie z księdzem, by porozmawiać o Bogu, za którym poszli jego bliscy. I po kilku godzinach tej debaty z księdzem, na dwa tygodnie przed śmiercią zdecydował się na chrzest.

Każde świętowanie Pesach kończy się słowami: - Za rok w Jeruzalem! - Każdy Żyd marzy o tym, żeby znaleźć się w Izraelu - i my w końcu przyjechaliśmy tutaj, kiedy runął Związek Radziecki. W 1999 r. zamieszkałem w Haifie, gdzie nas, katolików jest całkiem sporo. Tu pracują ojcowie karmelici, są klasztory, kościoły. Niewielu jest też religijnych Żydów, stąd w Hajfie panuje inna sytuacja niż w całym Izraelu, gdzie katolicy są bardzo niechętnie widziani, nieraz prześladowani - tłumaczy Stanisław Lipnicki. - Dzieci się wychowuje w przeświadczeniu, że chrześcijanie zawsze prześladowali Żydów, stąd wielka niechęć. Często uczniowie, którzy są chrześcijanami, są źle traktowani przez rówieśników. Dlatego chrześcijanie nieraz pozostają w ukryciu, bo ujawnienie grozi im wyrzuceniem z pracy, szkoły.

Sam uważa, że prześladowaniami nie został dotknięty. Choć kiedyś, gdy zostawił samochód z chrześcijańską naklejką ryby w Jerozolimie na kilka godzin, znalazł go po powrocie z wybitymi szybami i przebitymi oponami. - Policjant dziwił się mojemu zdziwieniu, bo podobno przecież sam byłem sobie winien, skoro zaparkowałem niedaleko synagogi - mówi Lipnicki.

Jesteśmy Jego uczniami

Wspólnota katolików mówiących w języku hebrajskim liczy w Izraelu około sześciuset osób. W jej obrębie jest też grupa Żydów polskojęzycznych, ktorzy chcą modlić się po polsku. - Katolicka wspólnota nie jest wielka, ale wciąż rośnie! Przychodzą ciągle nowi ludzie, tutejsi Żydzi. Nawracają się, widząc przykład życia chrześcijan. Są tacy, którzy zostają chrześcijanami wyłącznie dzięki czytaniu Słowa Bożego. Kiedy czytają sami, bez komentarzy rabinów, na przykład rozdział 53 Księgi Izajasza, zadają pytania i odkrywają przez Stary Testament, że Jezus był Synem Bożym - mówi Stanisław.

Jedna z dziewcząt, Miriam, wychowała się już w Izraelu, do którego przyjechała z rodzicami jako małe dziecko. Tu wymaga się od emigrantów całkowitej akceptacji żydowskiego prawa. Ojciec Miriam tego nie wytrzymał i wyjechał. Mama z córką została, założyła nową rodzinę. Ojczym nie tolerował przybranej córki, bił ją. Miała 13 lat, gdy uciekła z domu. Płaczącą na przystanku znalazł ją jeden z katolików, który zabrał ją na Mszę św. Wtedy usłyszała list św. Jana i słowa o Bogu, który jest miłością. Ona sama nigdy miłości nie zaznała. Uciekła stamtąd, ale zaczęła czytać Nowy Testament i tak odkryła Jezusa Chrystusa. Dzięki tej jednej wizycie na Mszy ostatecznie przyjęła chrzest i dziś jest katoliczką.

- Wielu z naszych braci i sióstr nie mogę wymienić z imienia, żeby nie narazić ich na przykrości. Bywają tacy, którzy przyjęli chrzest, ale ukrywają to nawet przed najbliższymi. Jeden ze znajomych mamy, ochrzczony pod koniec życia, został odrzucony przez całą rodzinę. Na jego pogrzeb nie przyszedł nikt oprócz jego brata. Tu przyjąć chrzest, to jest poważna decyzja, na całość. Moja decyzja była taka bardziej zwyczajna, ja sam jestem zachwycony tymi, którzy żyjąc tutaj decydują się iść za Chrystusem - dodaje.

- Dla mnie miłość i wiara są czymś tożsamym. Kiedy spotkałem Chrystusa w ludziach, spotkałem się z Jego miłością. Kiedy dziś zdarzają mi się trudności, wracam do tamtych pierwszych chwil i wspominam, jak Bóg mnie pokochał, jak mnie odnalazł. I teraz nie wyobrażam sobie życia bez tej miłości, bez Kościoła. Mam tylko jeden problem: kiedy inni zastanawiają się, czy wierzą w Boga, ja  nie mam tych wahań, bo ja po prostu to wiem! Trudno mi powiedzieć, że jestem wierzącym, bo ja jestem pewien, że Bóg istnieje, ja Go znam, ja Go spotkałem - spotkałem Jego miłość! - mówi Stanisław Lipnicki.

Żyć w przyjaźni z Chrystusem

Teraz pracuje jako przewodnik i oprowadza grupy chrześcijan po Ziemi Świętej.

- Wciąż dosłownie chodzę Jego śladami i cały czas spotykam się z żywym Bogiem, doświadczam Jego cudów. To nie tylko miejsca, po których On kiedyś chodził. On nadal tu działa i z grupami nieraz doświadczam, jak Pan Bóg odpowiada na modlitwy ludzi. Kiedyś przyjechała dziewczyna z Polski, której marzeniem było dotrzeć na Górę Tabor - Górę Przemienienia. Całą swoją pielgrzymkę zaplanowała tak, żeby tam zakończyć wędrówkę i stamtąd wracać do Polski. Na Górę Tabor prowadzi bardzo niebezpieczna wąska droga, którą podczas deszczu nie odważam się jeździć. I akurat ostatniego dnia zaczął padać deszcz, więc powiedziałem, że nie możemy tam jechać. Zaczęła bardzo płakać, więc uległem, ale bardzo się obawiałem, tymczasem kiedy dojechaliśmy do zakrętu, od którego zaczyna się ten niebezpieczny wjazd, nagle deszcz ustał i suchą drogą dojechaliśmy na sam szczyt. Tam świeciło słońce, nad kościołem unosił się biały obłok, a w dole padał deszcz. Poczułem, że Bóg wysłuchuje próśb, tak jak nie pozostał obojętny na łzy tej dziewczyny... - mówi z przekonaniem.

- Dziś mam poczucie, że mój Bóg jest zawsze obok mnie. To pomaga unikać pokus do grzechu, bo przecież nie chcę obrazić Tego, który mnie kocha. Na miłość trzeba odpowiadać miłością. Choć wciąż potrzebuję na nowo oczyszczenia, wiem, że Chrystus czeka na mnie i ciągle daje mi szansę, bym stawał się lepszy, lepiej Mu służył. Dzielę się z ludźmi moim doświadczeniem, bo inni mówią, że im to pomaga... - dodaje Stanisław.