Pamiętamy o nich: Antonina Małysiak

Alina Świeży-Sobel

publikacja 30.10.2013 06:40

Odeszła w wieku 94 lat – a jednak dla tylu ludzi za wcześnie. Całe jej życie było katechezą: taką lekcją, która pomagała ludziom spotkać żywego Boga.

Antonina Małysiak (1919-2013) Antonina Małysiak (1919-2013)
Alina Świeży-Sobel /GN

Dlatego tylu zapłakało, gdy Antonina Małysiak odeszła. Drobniutka, krucha, a przecież była w tej delikatnej postaci gigantyczna siła Bożego ducha. – Miała pani szczęście, że ją pani poznała – rzuca jedna z jej uczennic. To prawda…

Trafiłam do niej właśnie przez nie: jej uczennice. Pisałam o ich dobrej pracy dla ludzi, a kiedy już się żegnałam, usłyszałam: - Musi pani jeszcze koniecznie poznać naszą Panią Katechetkę! – tak o Antoninie Małysiak mówili wszyscy. Próbowałam się bronić, bo przecież wzywały inne pilne tematy. A kiedy trafiłam w końcu do maleńkiego, skromnego mieszkanka w górniczym osiedlu w Brzeszczach, tej pierwszej rozmowy nie umiałam zakończyć. I wracałam, zawsze z poczuciem niedosytu, że jestem za krótko, za rzadko…

- Miała w sobie takie ciepło i każdy chciał chociaż na chwilę pobyć z nią bliżej. Wszyscy milkli, jak do niej przychodzili. Ona zawsze miała nam tyle do powiedzenia i zawsze było w tym tyle życiowej mądrości – przyznaje Anna Kraus z Oświęcimia, uczennica i przyjaciółka pani Antoniny.

W jednej z ostatnich kartek świątecznych Babcia Tosia, jak z radością pozwalała mi się nazywać, życzyła, abym miała siły siać dobre słowa i wskazówki do życia. - Bo każdy dobry czyn daje radość – pisała. Dziś te słowa są testamentem, który chcę wypełnić jej słowami.

Ciepło z serca

Jako mała dziewczynka z Koconia, prawie wiek temu na polecenie mamy pasła krowę i wołała w duchu: - Boże, tak bym chciała zostać nauczycielką!

Głośno tej myśli nie wypowiadała nawet, bo i po co... Mamie byłoby przykro, po śmierci taty, którego mała Antosia nie pamiętała wcale (miała zaledwie 2 lata, gdy umarł) nie było mowy o szkołach. Ciężką pracą na gospodarstwie ledwie zdołała utrzymać szóstkę dzieci i siebie. - Mamusia całymi dniami pracowała w polu, a my pomagałyśmy. Czasem zasypiałam, zanim mama wróciła do domu. A ona zawsze i tak mnie budziła, sprawdzając, czy na pewno zmówiłam pacierz. Jeśli nie, trzeba było wstać, uklęknąć… Mama sama klęczała przy łóżku i modliła się do późna, choć nieraz głowa już opadała ze zmęczenia – wspominała czasy dzieciństwa.

Tak samo modliła się i Antonina przez całe swoje długie życie.

- Mama musiała być surowa, żeby poradzić sobie ze wszystkim i z nami. Nie miała czasu na żarty, pieszczoty. Ale z całego dzieciństwa najlepiej zapamiętałam jeden dzień, kiedy przed wieczorem tak jakoś wcześniej skończyła pracę i usiadła obok mnie przed domem. Popatrzyła na mnie i bez słowa po prostu mnie przytuliła, tak z całej siły, długo. Do dziś to czuję i to ciepło mamy było ze mną całe życie - wyznawała pani Antonina ze łzami w oczach i przestrzegała, jak ważne jest, by okazywać dzieciom miłość. Zawsze, kiedy później sama słyszałam: - Mamo, przytul! - wracały tamte słowa…

Sama wśród ludzi

Kiedy mama umarła, Antosia została sama. Starsze siostry miały już swoje domy, a 16-letnią dziewczynę zabrali do Katowic znajomi letnicy, państwo Góreccy. Pomagała im prowadzić dom i wieczorowo zaczęła się uczyć. Ale w 1939 r. wszystko się skończyło. Zamieszkała wtedy u starszej siostry w Brzeszczach. I znalazła pracę jako pomoc domowa w rodzinie Niemców. - Ale mówili po polsku i byli pobożni, a dla mnie bardzo dobrzy. Przenosili się, najpierw do Czechowic, a potem do Bytomia, zawsze mnie zabierając ze sobą. Zajmowałam się też opieką nad małym chłopczykiem, Dieterem, który tak mnie polubił, że jeszcze długo po wojnie pisał do mnie listy. To znaczy pisali jego rodzice, a on jeszcze nie umiał, tylko rysował takie czerwone znaczki: całuski dla mnie - mówiła.

Już wtedy młodziutka Antonina wiedziała, że ludzie się dzielą tylko na dobrych albo złych. - Złych trzeba nawracać, a dobrych szanować. Ważny jest charakter, a nie przynależność narodowa czy urząd - mawiała.

O tym, że się w ocenie niemieckich pracodawców nie pomyliła, świadczyła jej późniejsza współpraca z Dieterem, który odnalazł ją już jako lekarz, a potem pomagał w czasie stanu wojennego i przysyłał lekarstwa, które przekazywała innym. Jej samej wdzięczny wychowanek ufundował wyjazd na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. - Tego nigdy nawet nie planowałam, bo skąd by mnie było stać na taką wyprawę. Ależ byłam szczęśliwa, bo mogłam potem opowiadać o ojczyźnie Pana Jezusa moim uczniom - mówiła.

W cieniu Auschwitz

Pod koniec wojny musiała rozstać się z rodziną Dietera, bo władze zakazały zatrudniać Polaków w niemieckich rodzinach. Została bez pracy i Arbeitsamt skierował ją na kurs, a potem musiała pracować jako pomocnik palacza w parowozie. Tak trafiła do obsługi parowozu, który kursował z pociągami wywożącymi złom z cmentarzyska samolotów w Brzezince. Przy załadunku pracowali więźniowie KL Auschwitz.

A Antonina nie umiała być obojętna. Wraz z siostrą Heleną zdobywała żywność, którą ukradkiem podrzucała więźniom. Zdarzały się papierosy, a przed świętami nawet opłatki. Z narażeniem życia pomagała przekazywać listy do rodzin. Po odejściu hitlerowców kilka miesięcy pomagała w obozowym szpitalu w opiece nad chorymi, wycieńczonymi więźniami. Pracę tę uznawała zawsze za jeden z ważniejszych etapów w swoim życiu. Dlatego też obozowy męczennik o. Maksymilian Maria Kolbe był jej tak bliski i mówiła o jego heroicznej miłości i męstwie swoim uczniom jeszcze na długo przed beatyfikacją i kanonizacją.

W 2007 r. otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski - za pomoc udzielaną więźniom KL Auschwitz.

Prawdziwym medalem za odwagę był dla niej jednak maleńki srebrny pierścionek z zielonym oczkiem, ukradkiem wrzucony przez jednego z wdzięcznych więźniów do wnętrza parowozu. Może miał być zadatkiem przyszłego szczęścia rodzinnego. Nie wiadomo, bo już się potem nie spotkali, a pierścionek szybko się przetarł i popękał. Jego miejsce zajął inny pierścionek z zielonym oczkiem, który pani Antonina nosiła na placu jako znak swoich zaślubin z Chrystusem. Już po wojnie złożyła w katedrze w obecności kapłana ślub wierności Jezusowi, oddając Mu swoje życie.

- Zaufałam Bogu - i dostałam od Niego wszystko, czego pragnęłam. Miałam niezwykłe i szczęśliwe życie - opowiadała z przekonaniem, a słuchającym ściskało się serce, kiedy mówiła o swoich trudnych doświadczeniach. Często bywała głodna, wiodąc pracowite życie bez dostatku czy wygód. A jednak była szczęśliwa!

 

Życie pełne cudów

Na początku niewiele na to wskazywało. Przedwojenny kurs handlowy kontynuowała w szkole ekonomicznej, a przy wsparciu siostry i szwagra – na studiach ekonomicznych w Krakowie i Katowicach. Tylko takie mogła wybrać, choć matematyka była najmniej lubianym przez nią przedmiotem, a w duszy wciąż trwało tamto wołanie: - Panie Boże, tak bardzo bym chciała być nauczycielką!

Podczas studiów nie zdjęła medalika. Nie było łatwo i już niektóre zdane mimo to egzaminy mogła potraktować jako zdarzenia cudowne.

Na pewno było nim także to, że jako jedyna studentka z roku dostała się na zorganizowany przez uczelnię w Krakowie kurs pedagogiczny. – Tak się modliłam, ale wiedziałam, że nie mam szans, bo starał się o to miejsce ktoś inny, ze znacznie lepszymi koneksjami. W ostatniej chwili okazało się, że jednak to ja będę na kursie! – z wciąż wielkimi emocjami opowiadała o po latach.

Potem z pokorą – i cichym cierpieniem – pracowała jako księgowa, wbrew swoim upodobaniom i pragnieniom.

Nadzieję dawał Chrystus. Od czasu studiów zawsze dzień zaczynała od Mszy Świętej i spotkania z Panem Jezusem. W pobliżu jej pierwszego miejsca pracy nie było jednak żadnego kościoła. Najbliższy znajdował się za lasem, ale tam Msza była o siódmej rano, kiedy musiała już być w pracy. - Ksiądz mieszkał dość daleko, ale poprosiłam go, by przychodził rano pół godziny wcześniej, żebym mogła przyjąć Komunię św. Modliłam się w drodze i zawsze wróciłam w porę do pracy - wspominała. Czasem dodawała, jak truchlała ze strachu, gdy zimą maszerowała sama po ciemku przez ten las, napotykając nieraz złych ludzi. - Z Bożą pomocą uszłam jednak szczęśliwie. To też cud – podsumowywała pogodnie.

 

Marzenia się spełniają!

A kiedy nagle tę pracę straciła, zmartwiona spotkała na ulicy w Oświęcimiu ks. Baścika, którego jej smutek ucieszył. Właśnie zastanawiał się, kto będzie katechizował uczniów, gdy władze komunistyczne zabroniły pracy w szkole salezjanom, a księży w parafii było za mało. Pozostawali katecheci świeccy, których… nie było.

- Wtedy przydał się mój kurs pedagogiczny. Dostałam od niego podręczniki z teologii. Za trzy miesiące zdałam wszystko i zostałam katechetką. Pierwszą w województwie krakowskim. Mogłam uczyć dzieci religii! Tak spełniło się moje pragnienie – opowiadała rozpromieniona.

Dziwne mogło się wydawać to spełnione marzenie. Pracowała na trzy zmiany, całymi dniami, ucząc dzieci w kilku szkołach. Miała wychowanków w domu dziecka i wśród oświęcimskich Romów. Często wieczorami i nocą przygotowywała do sakramentów rodziny ludzi, którzy ze względu na stanowiska nie mogli przyjść oficjalnie do kościoła. Wszystko z największym poświęceniem, w zwykle źle ogrzanych salkach. Nadal swój dzień zaczynała od Eucharystii. Łatwo sobie wyobrazić, o której musiała wstawać w zimnym pokoiku, żeby zapalić ogień, wypić gorącą herbatę i wyjść do pociągu, a potem o szóstej rano być już w kościele na Mszy. Szła do szkoły, a potem była na nabożeństwach. Późnym wieczorem wracała do zimnego mieszkania. Pracowała bez wytchnienia

- Nie wyobrażaliśmy sobie, żeby jej nie było, kiedy przyjdziemy do kościoła. Pociągała swoim przykładem. Miała w sobie taki Boży magnes - i gdy ona była w kościele, zawsze było nas pełno w kościele. Zarażała nas miłością Bożą – wspominają z rozrzewnieniem uczniowie, którym ta więź z Bogiem towarzyszy do dzisiaj.

Opowieść o Jezusie

To była ta najważniejsza historia, którą opowiadała przez całe życie. Utrwalała ją też w niezwykłych książkach. Jej uczniowie na pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej otrzymywali albumy.  Robiła je z zapałem, nie zaprzestała również wtedy, gdy już była emerytką.

Kiedy dowiedziała się, że moja córka pójdzie wkrótce do Komunii, też dostała piękną księgę, skomponowaną z modlitw, fragmentów pieśni, obrazków i wskazówek. To wyjątkowy przewodnik, który prowadzi przez Eucharystię, ważne święta, pokazuje Matkę Bożą i postaci świętych, aniołów, kościół w Betlejem i Grób Pański, a potem Jana Pawła II i Benedykta XVI. A całość wieńczy życzenie, aby w sercu dziecka mieszkał Jezus żywy, by było silne w wierze i z Bogiem szczęśliwe. Całość zapisana starannie niedzisiejszym, kaligraficznym pismem.

Z różańcem w ręku

To była jej ulubiona modlitwa, choć przecież nie jedyna. Modliła się zawsze sumiennie, a kolejne obrazki trzymała w książeczce, aby było jej łatwiej powiązać z obrazkiem modlitwę za kogoś bliskiego i nie zapomnieć. Modliła się sama i przestrzegała innych: nie odkładajcie modlitwy na emeryturę!

Po latach jeden z najcenniejszych skarbów pani Antoniny to prosty, drewniany różaniec, który mama używała, odmawiając codziennie w całości 150 „Zdrowaś Mario”. Strona, z której całowała krzyżyk, jest całkiem gładka, a między koralikami widać przetarte nitki. Nigdy ich nie wymieniła. - To przecież te same, których tyle razy dotykała mama - tłumaczyła mi, wyjmując ostrożnie różaniec ze szklanego pudełka, z czułością gładząc

Drugi cenny różaniec podarował jej papież Paweł VI po beatyfikacji o. Maksymiliana, w Rzymie. Tam zawiozła potajemnie zabraną z byłego obozu ziemię z prochami pomordowanych więźniów. Papież prosił o nie, ale nie było zgody władz. Zadziorna góralka z Koconia nie dała za wygraną. - Poszłam pod wieczór. Wiedziałam, gdzie były wysypywane i ukradkiem szukałam wziętą z domu dużą łyżką – opowiadała.

Potem marzyła o spotkaniu z papieżem, ale przecież nie było na to szans. W dniu beatyfikacji zdarzyło się jednak, że niespodziewanie stanęła przed wychodzącym z uroczystości papieżem. - Byłam zdumiona i po prostu uklękłam. A kiedy od kard. Karola Wojtyły, z którym się świetnie znałam jeszcze z Krakowa, dowiedział się, kim jestem, sięgnął do kieszeni i dał mi różaniec - mówiła o kolejnym cudzie. Było nim dla niej także to, że w ogóle mogła tam być.

Wtedy też poznała ks. Łucjana Królikowskiego, franciszkanina, zesłańca syberyjskiego, opiekuna polskich sierot. Rozdawał pamiątkowe obrazki - i dla niej zabrakło. A przecież specjalnie stanęła na samym końcu, bo chciała poprosić o więcej, dla swoich uczniów. Powiedziała mu o tym i tak zaczęła się przyjaźń. Oczywiście obrazki też dostała trochę później. A kiedy w ubiegłym roku otrzymała jego najnowszą książkę: „Miłość mi wszystko wyjaśniła”, przeczytała i podarowała mi ją ze słowami: - Pisze o miłości Bożej i to na pewno wzmocni ducha, a tu jest adres ks. Łucjana. Proszę mu napisać parę słów, to on się na pewno ucieszy…

Taka właśnie była, wciąż pokazywała, jak kochać, podpowiadała, prowadziła. Bez narzekania, egoizmu, wciąż przypominała, że trzeba się dzielić, zwłaszcza wiarą. I została z tą nauką w ludziach teraz, gdy już na zawsze Pan Bóg przytula panią Antosię.

 

Antonina Małysiak

Urodziła się w 1919 r. w Koconiu na Żywiecczyźnie. Pracowała w Oświęcimiu jako pierwsza świecka katechetka w archidiecezji krakowskiej. Za bardzo dobrą pracę nagrodzona papieskim medalem „Pro Ecclesia et Pontifice” oraz Medalem Komisji Edukacji Narodowej. Za pomoc więźniom Auschwitz otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Spoczęła na cmentarzu w Oświęcimiu.

Wspomnienia o osobach, które już odeszły do Pana czytaj TUTAJ

O beskidzkich nekropoliach czytaj TUTAJ