10 godzin

Ks. Jacek M. Pędziwiatr

publikacja 17.06.2013 12:52

Ekipa biegaczy z logo „Gościa” na koszulkach przyniosła świecę zapaloną w Hałcnowie na ołtarz polowy u sióstr serafitek w Oświęcimiu, na dziękczynienie za beatyfikację Matki Małgorzaty Szewczyk.

Uczestnicy biegu (od lewej): Wojtek, Mariusz, Danuta, Piotr, Agnieszka i Michał. Uczestnicy biegu (od lewej): Wojtek, Mariusz, Danuta, Piotr, Agnieszka i Michał.
ks. jmp

Niedziela, przed siódmą rano spotykamy się u sióstr serafitek w Hałcnowie: Danusia i Agnieszka, Piotr, Mariusz, Michał i ja. Tam, gdzie mamy biec, rozsłonecznione słońce, ale za nami, od strony Szyndzielni, na niebie ołów, który prze w naszą stronę nieuchronnie.

Początek

Na progu wita nas siostra Natalia. Wchodzimy do kaplicy. Nad ołtarzem figurka Matki Bożej Bolesnej i ogromny krzyż. Wizerunki sprawiła Matka Małgorzata, kiedy przybyła do Hałcnowa. Siostra Natalia zapala nasze świece. Są cztery. Jedną poniesiemy w biegu, trzy pojadą samochodem „na wszelki wypadek”. Modlitwa do anioła stróża, błogosławieństwo. Wychodzimy - wprost w ścianę deszczu. Ołów znad Szyndzielni chichocze z wysokości nieba. Ale nasze światełko jest mocniejsze. Po pięciu minutach deszcz ustaje. I choć niebo będzie jeszcze groźnie wyglądać, nawet kropla deszczu nie spadnie nam na głowy.

Żegnamy seraficką kolebkę. Spokojnym truchcikiem zastępującym rozgrzewkę ruszamy powoli w stronę kościoła. Z wnętrza dobiega śpiew Koronki do Bożego Miłosierdzia. Po pięciu minutach mija nas nasz samochód. Ekipę wieńczy siedzący za kierownicą Wojtek. W samochodzie są ubrania na zmianę, trzy kilo bananów i po trzy litry wody i napojów izotonicznych dla każdego. I są trzy znicze z płomykiem z Hałcnowa „na wszelki wypadek”. Na szczęście. Znicze są tak podłej jakości, że gasną nawet w samochodzie i Wojtek, prócz tego, że jest kierowcą i pilotem, ma też obowiązek podtrzymywania ognia. Przez litość nie napiszę, w jakim sklepie te znicze wcześniej kupiłem, a przez złość - za ile. Zaś, żeby nikogo w niepotrzebnym napięciu nie trzymać, dodam, że płomyk oryginalny udało się do samego Oświęcimia dowieźć, Alleluja.

Nasze Emaus

Pierwszy postój robimy przed kościołem w Pisarzowicach. Parę łyków wody, chwila na poprawienie sznurowadeł. Twarze uśmiechnięte, żadnych problemów. Mięśnie rozgrzane, więc żeby nie ostygnąć sprawnie ruszamy dalej. tym bardziej, że w kościele kończą sie ogłoszenia. Zaraz fala wiernych wypłynie na zewnątrz i nasz rozruch może być trudny. Szerokim, wygodnym chodnikiem zmierzamy w stronę wyznaczających granice miejscowości stawów. Tuż za nimi chodnik sie kończy i trzeba mocno uważać na samochody. Na rondzie, na którym można skręcić do Starej Wsi lub Hecznarowic rzut okaz za siebie. To miejsce, z którego można zobaczyć krzyże trzeciego tysiąclecia w Starej Wsi i na Hrobaczej Łące.

Wilamowice witają nas rozmodlone. Trochę dłużej zatrzymujemy się przy wyniosłym kościele parafialnym, miejscem kultu św. arcybiskupa Józefa Bilczewskiego. Ruch na drodze robi się coraz większy. Na szczęście w rynku skręcamy w prawo. W połowie drogi do Zasola Bielańskiego dopada nas fala wilamowian, którzy wracają z kościoła. Samochody jadą powoli, bezpiecznie, ludzie z okien machają. Gdzieđ tutaj mijamy się z pierwszym napotkanym kolarzem. Uśmiechy i pozdrowienia. Krótki przystanek na skrzyżowaniu prowadzącym do Bielan. To dokładnie półmetek naszej trasy. Jest tabliczka zapraszająca do Sanktuarium Chrystusa Cierpiącego. „Pozdrawiamy” Pana Jezusa z odległości. Chętnie byśmy wstąpili. To nawet nie daleko stąd. Ale musimy zdążyć na spotkanie z Nim w Oświęcimiu. Może właśnie tak w połowie drogi z Jerozolimy do Emaus dwaj uczniowie spotkali Zmartwychwstałego, który Pisma im wyjaśniał?

Bana, baton i bidon

Biegniemy równym tempem. GPS pokazuje, że pokonanie jednego kilometra zajmuje nam niespełna siedem minut. To nie jest bieg na rekord świata, ale bieg idei, na dotarcie do celu, na przyniesienie światła. Mamy różne doświadczenia biegacze, w grupie są tacy, którzy - choć biegają regularnie - na dystans liczący 28 kilometrów odważyli się pierwszy raz w życiu. Najwyższy szacunek.
Przecinamy trasę Jawiszowice-Kęty, po lewej zostają Brzeszcze i Przecieszyn. Kolejny postój urządzamy przy strzelnicy, na opłotkach Rajska. To już dwudziesty kilometr biegu. Drugie śniadanie. „BBB”: banan, baton, bidon z izotonikiem. Nie można zjeść zbyt dużo, zbyt „ciężkich” produktów, bo po obfitym posiłku nie sposób biec. Słońce wychodzi zza chmur. robi się coraz cieplej. Chyba tuż przed nami padało, bo znad asfaltu unosi sie delikatna mgiełka pary.

Mijamy kolejny rozmodlony kościół - w Rajsku. Wbiegamy na drogę Brzeszcze-Oświęcim. Ruch straszliwy. Mijamy pomnik Bohaterów Września - w Rajsku stoczono krwawą bitwę. Szeroki chodnik ustępuje miejsca dobrze utwardzonemu poboczu, kiedy zza drzew wyłania się klasztor sióstr karmelitanek. Za rondem wbiegamy na bulwarową alejkę, która wzdłuż Soły zaprowadzi nas do samego centrum Oświęcimia. Z przejęciem biegniemy wzdłuż muru byłego obozu Auschwitz. W pewnym miejscu nad ogrodzeniem wystają czarne maszty, na środkowym powiewa flaga w biało-niebieskie pasy. To ściana śmierci, przylegająca do bloku 11., w którym zginał św. Maksymilian Maria Kolbe.

U celu

Jeszcze krótki postój, już ostatni, przy ogródkach działkowych. Na stadionie MOSiR-u ekipy techniczne rozkładają scenę i nagłośnienie na popołudniowe Święto Życia. Jeszcze kawałeczek i skręcamy na most. Robi się coraz cieplej. Powietrze jest bardzo wilgotne. Oszalałe karetki jeżdżą na sygnale, wstrzymując ruch. Pogoda osłabia. Stare Miasto, to wielki plac budowy, ogrodzenia z trapezowej blachy bronią wstępu na rynek. Wpadamy na Plac Kościuszki. Wojtek czeka na nas z lampionem na nasz płomyk. Wchodzimy na klasztorny dziedziniec. Klerycy uwijający się koło ołtarza i wierni, którzy powoli się schodzą, patrzą na nas nieco zdziwieni. Krótkie spodnie, przepocone koszulki, wypieki na policzkach: tak, taki wygląd w tak dostojnym miejscu daje do myślenia. Ale przechwytują nas siostry, z którymi wcześniej uknuliśmy cały ten „spisek”. Ksiądz komentujący uroczystość ogłasza wszem i wobec kim jesteśmy i skąd sie tu wzięliśmy. Zdaje się, że słychać oklaski. Zdaje się, bo naszą percepcję zakłóca konieczność wniesienia na ołtarz naszego lampionu. Schody strome i przykryte dywanem. Nasze kolana rozdygotane biegiem. Ręce drżą, żeby nie upuścić światełka. Agnieszka i Danusia trzymają znicz, panowie stoją za nimi murem, bo trochę ruszył się wiatr. Biorę z ołtarza przygotowaną wcześniej lampkę oliwną, zapałkę odpalam od naszego płomyka z Hałcnowa, przykładam do knotka. Oświęcimskie światełko już sie pali. Zanosimy nasz znicz do zakrystii, będzie nam jeszcze potrzebny.

Dzięki gościnności mieszkających nieopodal państwa Dudkiewiczów możemy się doprowadzić do ładu. Odświeżeni, przebrani, siadamy w gronie wiernych, uczestniczących w dziękczynnej Mszy św. Po niej zabieramy nasze światełko i razem z trzytysięczną rzeszą idziemy w Marszu dla Życia i Rodziny. Ekipa w koszulkach z logo „Gościa” wchodzi na stadion. Lampion nieśli prze miasto wszyscy po kolei. Na Piotra wypadł ostatni odcinek, więc to on stawia światełko z Hałcnowa na środku sceny.

Przyjeżdża po nas jeszcze jeden samochód. Zastanawiamy się: wsiadać, czy wracać tak, jak tu się dostaliśmy: biegiem? To taki żart. Choć gdyby wcześniej zjeść jakiś solidny, kaloryczny posiłek, to kto wie, kto wie... Przed siedemnastą jesteśmy znów w Hałcnowie. Bieg, marsz i modlitwa wraz z drogą powrotną zajęły nam w sumie dziesięć godzin. W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem - wypadałoby sobie powiedzieć. Ale na pożegnanie poumawialiśmy się na kolejny bieg, w najbliższą sobotę, w Pogórzu koło Skoczowa. Bieganie jest zaraźliwe. Jak światełko, które odpala sie od światełka. Jak wiara, która rodzi wiarę.