Wspominając tamten czas i wojenne doświadczenia podkreślała, że to było cudowne ocalenie, które wymodliły dla niej mama, siostra i inne więźniarki podczas potajemnej Mszy św. Półtora roku temu rozmawiałam z panią Marią i jej mężem. Mimo bolesnych doświadczeń, których skutki wciąż odczuwała, chętnie się śmiała i żartowała. Zmarła 7 czerwca 2021 r.
Pogrzeb śp. Marii Wiercigroch odbędzie się w Soli w piątek 11 czerwca o 14.00. Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie...
A oto relacja z rozmowy z panią Marią sprzed ponad roku:
Dotrzeć do domu Marii i Stanisława Wiercigrochów na Chromiczakach w Soli nie jest łatwo. Wąska i stroma górska droga do dziś na ostatnim odcinku nie ma nawet porządnej nawierzchni. Niezwykle trudne doświadczenia ma też za sobą tutejsza gospodyni, 90-letnia pani Maria, była więźniarka KL Auschwitz. I choć w czasie wspomnień nieraz ma w oczach łzy, szybko szuka powodu, by się znowu uśmiechnąć...
Wokół murowanego domu rozciąga się, jak okiem sięgnąć, malownicza panorama Beskidów. Tuż obok budynku stoją zabudowania gospodarstwa, w których jej rodzina ukrywała od listopada do kwietnia 1944 r. rannego partyzanta Armii Krajowej. Podjęli ogromne ryzyko, zagrożone karą śmierci, tym większe, że ich gospodarstwo często odwiedzali i Polacy, i Niemcy, kupujący mleko czy jajka.
Nie ma już starego domu, w którym pani Maria mieszkała z rodzicami i dwiema starszymi siostrami, ale pamięta go świetnie. Jeszcze mocniej tkwi w niej pamięć tego strachu, kiedy po donosie konfidenta przyjechali tu na rewizję gestapowcy. - Szukali partyzanta, którego ukrywaliśmy najpierw w ziemiance pod stodołą, a potem na strychu w domu. Przetrząsnęli wszystko dokładnie, ale nie odkryli schowka. Stałam struchlała i myślałam, że to już koniec, bo on miał broń, oni mieli broń i wiadomo było, że jak zaczną strzelać, to wszyscy zginiemy. Ale tato był przed wojną w wojsku plutonowym i umiał zachowywać spokój. Udawał, że się nie denerwuje, ale przecież wiedział, co nam grozi. Potem Niemcy zażyczyli sobie jeszcze śniadanie i odjechali - wspomina pani Maria. Ale kiedy donos się powtórzył, Kusiowie zostali jednak aresztowani całą rodziną: Ludwika i Franciszek oraz ich córki: Stanisława, Anna i Maria. - Zabrali nas 10 maja 1944 r., a wolność odzyskaliśmy 5 maja 1945 r. - dodaje. Gdy trafiła za druty, miała 14 lat, jej siostry - 17 i 19. W domu w górach została tylko 85-letnia babcia.
Lato w Bloku Śmierci
Najpierw było więzienie na gestapo w Bielsku. - Mnie i siostry zamknęli w piwnicy, a mamę i tatę przesłuchiwali i bili. W całym budynku było słychać krzyki. Widziałam raz tatę, jak miał całą twarz pociętą, a krew tylko kapała. Straszny widok, a tata tylko mrugał, żeby się do niczego nie przyznawać - mówi ze łzami w oczach.
Po przesłuchaniach z okrutnym biciem i konfrontacji z konfidentem, Franciszek Kuś razem z całą rodziną przewieziony został do Auschwitz i tam trafili od razu do bloku 11., gdzie prawie 7 miesięcy czekali najpierw na sąd, a potem na wykonanie wyroku śmierci. Dlaczego do niego nie doszło, nie wiadomo. Być może zaważyła opinia, jaką Franciszkowi Kusiowi wystawił niemiecki zarządca Soli. - Był z pochodzenia Austriakiem, a jego żona - Polką. Poznał tatę i chyba nawet polubił. Pamiętam, jak tata mówił, że to dobrze, jeśli to on ma mu dać tę opinię - opowiada pani Maria.
Za druty KL Auschwitz trafiła cała rodzina Kusiów z Soli na Żywiecczyźnie.Przez długi czas trwali jednak w ciągłym oczekiwaniu, czy już tego dnia ich wyczytają. Tam na tyfus ciężko zachorowała Anna Kuś i trafiła do obozowego szpitala w Birkenau. Oddzielona od reszty rodziny dotrwała do stycznia 1945 r. i szła w Marszu Śmierci. Uciekła z transportu i dotarła z powrotem do rodzinnego domu. Później zachorowała też najmłodsza córka, pani Maria, ale więźniarki ukryły ja na górnej pryczy, gdzie nieprzytomna przeleżała prawie 10 dni i nie poszła do szpitala. - W tym czasie był uwięziony za pomaganie więźniom ks. Władysław Grohs. On odprawił Mszę w mojej intencji i stał się cud: odzyskałam przytomność dokładnie wtedy, gdy zaczął się sąd doraźny i trzeba było być na rozprawie - wspomina pani Maria. - Potem niespodziewanie przewiezione zostałyśmy do więzienia w Mysłowicach, a stamtąd już nie wróciłyśmy do Auschwitz, tylko wywieziono nas do obozu Mauthausen. Tam, w obozie męskim, znalazł się też nasz tata. Jazda trwała dwa dni i była straszna. Jechałyśmy w wagonie, którym przewożono wcześniej konie, przywiązane do metalowych witek. Mróz był taki, że mnie przymarzła do takiej witki czapka razem z włosami - relacjonuje pani Maria.
To wciąż boli!
Potem było już tylko gorzej. Po zimnej (!) kąpieli, kiedy lodowatą wodę puszczano na przemian z wrzątkiem, więźniarki trafiły do podobozu kobiecego. - Ta straszna kąpiel pierwszego dnia była ostatnią. Potem przez następne trzy miesiące, aż do końca, nie miałyśmy już możliwości, żeby się umyć. Jeszcze na początku krótko był chleb, a potem w ulokowanej w szopie kuchni gotowana była dla więźniów zupa z brukwi, czasem po dwa ziemniaki w łupince i kiszona kapusta na śniadanie. Kiedy skończyła się brukiew, do zupy więźniarki zbierały pierwsze pokrzywy. O chlebie nie było mowy, wszystko było zbombardowane. Głód był straszliwy, ale do końca pilnowali, żeby nawet obierek z esesmańskiej kuchni nikt nie zjadł ukradkiem. I do końca trzeba było pracować - dodaje pani Maria, która najpierw myła prycze, zabrudzone przez więźniów cierpiących na biegunkę, a potem w wodzie wycinała wiklinę na kosze.
Blok 11., nazywany był przez więźniów Blokiem Śmierci. Tu zginął o. Kolbe i tysiące rozstrzelanych na dziedzińcu więźniów. Tu trafiła rodzina Kusiów z Soli.- Miałam bardzo kochaną mamę i kiedy widziała, że nie daję rady, robiła, co mogła, żeby mnie ochronić. Ona mi życie ratowała - mówi wzruszona pani Maria. Wspomina z wdzięcznością wszystkie gesty dobroci innych współwięźniarek, które często płakały nad jej niedolą. Jedna z nich narażając życie wyniosła pod chustką zawiązaną na głowie garść obierek, żeby mogła coś zjeść. Wspomina życzliwość amerykańskich żołnierzy, wśród których był też Polak. - Troszczyli się o nas, przynosili jedzenie - wspomina.
O obozowych doświadczeniach może opowiadać długo. Zostały po nich senne koszmary, z których budziła się zawsze z krzykiem. Zostały trwałe problemy ze zdrowiem, zniszczony kręgosłup, który dziś utrudnia chodzenie, więc porusza się na wózku.
- Siostra Hania sama wróciła po ucieczce z Marszu Śmierci. Jeszcze przed nią dotarł do domu tata. My wróciłyśmy w lipcu 1945 r. To, że cała nasza rodzina ocalała, jest cudem - nie ma wątpliwości Maria Wiercigroch. Chętnie też mówi o życzliwości sąsiadów, którzy mimo trudnego czasu po wojnie pomogli Kusiom, wracającym do pustego domu i gospodarstwa. - Nie dali nam zginąć, choć też mieli głód. Kiedy o tym wszystkim myślę, mam głębokie przekonanie, że dobro wraca. Skoro my uratowaliśmy życie tamtego partyzanta, to Bóg ocalił nas, choć mieliśmy wyrok śmierci - mówi z zadumą pani Maria.