Być księdzem nie jest łatwo, ale warto.
To było 29 lat temu. Wraz z ponad kopą kolegów zalegliśmy na kobiercu, co przykrywał wyżłobioną przez wieki kolanami pątników szachownicę kamiennej posadzki przed grobem św. Stanisława w wawelskiej katedrze. Jak średniowieczni wasale kładliśmy nasze dłonie w dłonie kard. Macharskiego, przyrzekając cześć i posłuszeństwo. Potem w ciszy pochylaliśmy głowy, a wcześniej wyświęceni kładli na nie swoje ręce.
Następnego dnia odbyły się prymicje. Było nas dwóch - ochrzczonych ćwierć wieku wcześniej w tym samym kościele parafialnym. Żeby nie dzielić uroczystości na kolejne niedziele ani nie spierać się, kto ma prowadzić liturgię, zaprosiliśmy naszego ojca duchownego bp. Jana Szkodonia, żeby przewodniczył prymicyjnej koncelebrze.
"W Jego ręku i my, i nasze słowa, roztropność wszelka i umiejętność działania" - kazaliśmy sobie wydrukować na wspólnym obrazku, czerpiąc z Księgi Mądrości.
Szkolni koledzy i sąsiedzi, uśmiechając się, klepali nas po plecach i mówili: "Wam to dobrze! Żaden Dominus vobiscum nie umarł nad pustą miską". Zazdrościli trochę. Przecież wybraliśmy piękne i łatwe życie. Tak się wówczas wydawało. Czas to wszystko zweryfikował.
Czytałem kiedyś o księdzu, który powiedział coś, pod czym sam mógłbym się śmiało podpisać: "Zaraz po święceniach chciałem zbawić cały świat. Potem - parafię, w której pracowałem. Teraz zależy mi, żeby chociaż siebie nawrócić".
Z perspektywy prawie trzech dekad za ołtarzem, w konfesjonale, na ambonie, przy mikrofonie i za redakcyjnym komputerem mogę powiedzieć: być księdzem nie jest łatwo, ale warto.