Moja babcia umarła w pierwszy piątek. W kościele.
Moja babcia, która obchodziła imieniny w święto Matki Boskiej Gromnicznej, codziennie rano dreptała do kościoła. Miała niedaleko: zalewie kilka kroków do prostokątnego ryneczku, którego północną część stanowił plac przykościelny, oflankowany remizą strażacką i rozłożystym dębem, posadzonym na cześć odzyskania niepodległości.
Gdyby ktoś spytał moją babcię, ile odprawiła pierwszych piątków, powiedziałaby pewnie, że wszystkie. W pierwszy piątek października poszła, jak co miesiąc, do konfesjonału. Ksiądz zastukał, że to już koniec spowiedzi. Ale babcia usłyszała może, że to już w ogóle koniec i tak to sobie wzięła do napędzanego rozrusznikiem serca, że ono, głupie, bić przestało, zanim wróciła do ławki.
W dzień Matki Boskiej Gromnicznej, kiedy Kościół ustami starca Symeona śpiewa „teraz, o Panie, pozwól odejść Twemu słudze w pokoju”, nikt mi nie umie tych słów wytłumaczyć tak, jak moja babcia, co umarła onegdaj w pierwszy piątek, w kościele, zaraz po spowiedzi, nim ksiądz do Mszy wyszedł.
Co wieczór, mówiąc te słowa w modlitwie przed spoczynkiem, w stronę nieba oczko puszczam: Panie Boże, wiesz, że jestem niepoważny, więc zbyt poważnie tej mojej modlitwy nie traktuj. Bo znów nad moim gniewem słońce zaszło. Tylu spraw nie zdążyłem załatwić. I wcale nie jestem gotowy. Nie umiem być taki, jak Pan Jezus. Ale chciałbym być chociaż taki, jak moja babcia: zawsze gotowy.