Kilka dni temu górnicy i związkowcy, dziś bliscy ofiar zapalili tam znicze.
W miejscu wypadku - na pograniczu Żywca-Oczkowa i Tresnej - stoi odnowiony kilka lat temu obelisk z krzyżem i 30 nazwiskami ofiar wypadku dwóch górniczych autobusów, które wpadły w liczącą prawie 20 metrów przepaść.
Palące się znicze i świeże kwiaty można tutaj zobaczyć przez cały rok. W pobliżu mieszkają rodziny tragicznie zmarłych, które nie tylko odwiedzają groby swoich bliskich, ale także przychodzą na miejsce, w którym wydali ostatnie tchnienie.
15 listopada 1978 roku sznur autobusów wiózł górników z Żywca i okolicznych miejscowości na pierwszą zmianę do pracy w kopalniach „Brzeszcze”, „Piast”, „Mysłowice” i „Ziemowit”.
Tego dnia transport żywieckich górników otwierał Autosan H9 o numerze rejestracyjnym BBA 020E. Za kierownicą siedział 35-letni Józef Adamek, ojciec dwuletniego Tomka, późniejszego mistrza bokserskiego.
Za oknami była jeszcze noc. Górnicy wciśnięci w skajowe siedzenia próbowali dosypiać. Adamek podkręcił potencjometr, gdy w radiu „Abba” zaczęła śpiewać „Waterloo”. Dochodziła 4.50.
Autobus minął Oczków, pokonał niewielkie wzniesienie i dłuższy zjazd, z ostrym zakrętem w prawo na końcu. Za zakrętem był most łączący strome brzegi Wilczego Jaru, którym górski potok wpływa do Jeziora Żywieckiego.
Na zakręcie autobus przestał słuchać Adamka. Kierowca zdążył jeszcze krzyknąć „giniemy!”, kiedy wóz przebił się przez barierkę i spadł 18 metrów w dół. Niebawem jego los podzielił kolejny autobus, który wpadł na ten pierwszy. Zginęło 30 osób: 27 górników, dwóch kierowców i jedna kobieta - wdowa po górniku, który jakiś czas wcześniej zginął w wypadku drogowym.
Kolejnym autobusom udało się już zatrzymać przed oblodzonym zakrętem. Ich pasażerowie - też górnicy - ruszyli kolegom na ratunek. Na miejsce wypadku dojechali strażacy i pogotowie ratunkowe.
Tablica z 30 nazwiskami zmarłych tragicznie w Wilczym Jarze. Ks. Jacek M. Pędziwiatr /Foto Gość Okoliczności wypadku nigdy nie zostały wyjaśnione. Oficjalny komunikat zwalał winę za wypadek na nieżyjących kierowców, chociaż znający ich utrzymują, że radzili sobie w o wiele gorszych warunkach drogowych.
Ludzie mówią, że powodem wypadku był źle ustawiony, w poprzek drogi, radiowóz milicyjny, którego Adamek próbował ominąć. Ale czego to ludzie nie mówią.
A zmarli nie mogą się bronić. Trzej najmłodsi mieli zaledwie 18 lat, najstarszy - 48. Według milicyjnego raportu kierowcy mieli tutaj zwolnić do mniej niż 30 kilometrów na godzinę.
Dziś w tym miejscu obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 kilometrów na godzinę. Nigdy potem, nawet przy przymrozkach i oblodzeniu, nie zdarzyło się na moście nad 18-metrową przepaścią nic podobnego.