Dlaczego dzieci wolą siedzieć w szkole?
Żaliła mi się niedawno pani wychowawczyni z jednego z bielskich przedszkoli: w połowie grudnia telefon od matki jednego z dzieci z pytaniem o godziny otwarcia placówki w Wigilię.
− A co, pracuje pani w tym dniu? − spytała dyrektor przedszkola.
− Nie. Ale co ja będę z dzieckiem w domu robić?!
Żal mi się zrobiło tego malucha. I w ogóle wszystkich dzieci, które prawie całe życie w ciągu roku szkolnego spędzają w szkole: albo w klasie, albo w świetlicy. Przestałem się dziwić dopiero podczas rekolekcji wielkopostnych. Pewnie nie zwróciłbym na to większej uwagi, gdyby sytuacja nie powtórzyła się aż dwukrotnie, tydzień po tygodniu, w parafiach oddalonych od siebie o 20 km, co - jak na warunki mojej diecezji - jest dystansem dość znacznym.
Spotkanie dla dzieci. Temat: krzyż. Najpierw opowiadam o krzyżu Pana Jezusa. Potem dorzucam opowieść o procesji ludzi dźwigających krzyż i takim jednym, który chcąc sobie ulżyć, swój krzyż przyciął. A potem okazało się, że jest on za krótki, by - wzorem pozostałych pątników - użyć go jako drabiny do nieba. Mówię o naszych krzyżach: wczesnym wstawaniu, tabliczce mnożenia i ortografii, cierpieniu i chorobie. Już za długo gadam, więc czas zacząć dialog.
− Jakie jeszcze przykłady krzyża w naszym życiu umielibyście wymienić? − wymachuję zachęcająco mikrofonem bezprzewodowym. W pierwszym przypadku zgłosiła się dziewczynka, na oko z trzeciej klasy. W drugiej parafii to był chłopiec, chyba jej rówieśnik. Oboje jako pierwsi wymienili to samo:
− Krzyż jest wtedy, kiery mama i tata się rozstają...
Zrozumiałem, dlaczego dzieci w szkolnych świetlicach zaczyna przybywać. Tylko patrzeć, jak wstawi się tam łóżka, żeby nawet na noc nie trzeba było wracać do domu, którego tak na prawdę nie ma. A w domu na niby święta mogą być tylko udawane. I radość też. Tylko łzy zostaną prawdziwe.