Mojego taty też nikt nie zaprosił...
Mój tata miał dwanaście lat, kiedy ruszyła machina śmierci Auschwitz. Mieszkał za płotem fabryki koncernu IG, budowanej rękami więźniów. Codziennie ukradkiem, przez szparę w okiennicach, liczył niekończące się szeregi szkieletów w łachmanach, pędzonych do roboty.
Widział więcej, niż przystoi dziecku: człowieka utopionego w kałuży za to, że znalazł kawałek brukwi, więźnia zastrzelonego jak bażant na polowaniu, co wbiegł w obsadzony malwami ogródek za czapką, którą esesman zerwał mu z głowy i wyrzucił, prowokując do „próby ucieczki”. A raz nawet, tato, płacząc, opowiedział o chłopcu w pasiaku, który wyrwał się z szeregu, wpadł do sieni i schował się pod stojącym do góry dnem wielkim koszem wiklinowym na kapustę. Wbiegł za nim do domu żołnierz. Kopnął kosz. Strzelił chłopakowi w głowę. Koledzy więźniowie zabrali ciało na ramiona. Babcia szepcząc zdrowaśki, sprzątała z cementowej podłogi plamę życia, która nie chciała zniknąć.
A potem mój tata nie musiał już przez szpary w okiennicach, po kryjomu, oglądać szkieletów ludzkich w pasiakach. Bo przez prawie trzy ostatnie lata wojny pracował z nimi ramię w ramię przy budowie fabryki koncernu IG. Ten luksus zawdzięczał esesmanowi, który - jadąc konno - przyłapał go późnym wieczorem na podkładaniu kromek chleba pod kamienie tam, gdzie nazajutrz mieli pracować więźniowie. Niemiec wyjął pistolet. Mój tata się popłakał i posikał. Żołnierz się jednak rozmyślił, spuścił lanie i zaciągnął do przymusowej roboty, za którą pół wieku później państwo niemieckie wypłaciło mojemu tacie dwa tysiące marek odszkodowania.
Takich jak mój tata - chłopców i dziewcząt - było w czasie, kiedy Oświęcim był Auschwitz - setki. Nie dostali medalu. Nikt ich nie zaprasza na międzynarodowe obchody przy Bramie Śmierci. Ale nie mam o to do nikogo pretensji. Nie sposób o wszystkich pamiętać państwowo i oficjalnie, z jednakim rozmachem i zadęciem. Mnie wystarczy, że ja pamiętam. Mojemu tacie chyba też. On w ogóle cieszy się byle czym. Mam wrażenie, że każdy dzień jest dla niego wciąż jak kromka chleba, którą udało się podłożyć pod kamień na drodze do Auschwitz - tak, że żaden esesman tego nie zauważył. Przyszło mi to do głowy, kiedy zatkałem uszy, żeby nie dać się porwać politycznemu huraganowi, jaki rozszalał się wokół obchodów siedemdziesięciolecia wyzwolenia obozu.