- Wychodzimy na ulice jak chce papież Franciszek i się bujamy w rytm hip-hopu, a do tego jest superbasket - mówią cieszyniacy, którzy 28 września zaprosili całe miasto na ewangelizację uliczną.
Wychodzimy na ulice
- Cieszę się, że tyle dzieciaków dziś tu przyszło - mówi Włodzimierz Habarta. - Dziś boisko nie jest martwe. Nie ma kosza, przy którym ktoś by nie grał. Jest koszykówka, był pokaz rowerowy w wykonaniu naszych mistrzów Szymona i Tomka Bochenków, jest muzyka hip-hopowa z chrześcijańskim przekazem. Chcemy pokazać młodym, że chrześcijanie mają swoje pasje, że „chrześcijanin to nie lamus”. Ks. Bartek - w sutannie, ze stułą na szyi, ma na plecach kartkę z napisem: „Czekam. Jestem do Twojej dyspozycji”. Są z nami wychowankowie cieszyńskiej koszykówki z trenerem Jackiem Bortliczkiem - skończyli studia, są nauczycielami, chcą nam pomagać. Są młodzi adepci koszykówki - dzięki nim mamy naprawdę wysoki poziom gry. Są nauczyciele cieszyńskich szkół, są cieszyńscy wolontariusze Wojtka Piszczka - obsługują bufet, opiekują się najmłodszymi dziećmi, organizują dla nich zajęcia. To wszystko po to, by wszyscy usłyszeli o Jezusie. Wychodzimy na ulice jak chce Papież Franciszek i się bujamy w rytm hip-hopu, a do tego jest superbasket.
Włodzimierz Habarta mówi, że zależy mu bardzo na obecności rodziców. - Żeby byli na koncercie, posłuchali hip-hopu z tym pozytywnym przekazem i świadectw chłopaków, którzy poradzili sobie z tak trudnymi sprawami, jak narkotyki i przestępczość. Wiele dzieci czeka na to, żeby rodzice zobaczyli, co jest ich pasją, żeby mieli doping rodziców i razem szli w dobrym kierunku.
Byłem już na samym dnie
- Robimy to dla tych ludzi. Przyjechaliśmy całą ekipą z różnych miejscowości Polski, ale razem jesteśmy braćmi w Jezusie - mówi Poison. - Nawróciliśmy się i chcemy mówić o tym, jak Bóg nas uratował. Jest wielu młodych, którym inni wmawiają lub oni sami sobie wmawiają, że są już straceni, że nic w życiu nie osiągną. A my chcemy powiedzieć, że z Bogiem wszystko jest możliwe. Często mówię, że Bóg mnie odnalazł. Byłem narkomanem, brałem dużo przeróżnych używek. Byłem już na samym dnie i tak naprawdę wszyscy wokoło mówili, że nic już ze mnie nie będzie.
Pamiętam dzień, kiedy leżałem w domu i miałem taką zwałę, że szkoda gadać - mówi Poison. - Żyjemy w chrześcijańskim kraju. O Bogu słyszałem. Ale tak naprawdę byłem martwym chrześcijaninem. Zacząłem wołać do Boga: - Jeśli naprawdę istniejesz - bo nigdy Cię nie doświadczyłem - to proszę Cię, przyjdź do mojego życia i zmień je. I dosłownie w tym samym momencie poczułem niesamowitą moc w sobie. Jakby ktoś wypełniał moje ciało i poczułem pokój w sercu. Nigdy tego nie doświadczyłem. I usłyszałem w sobie taki głos: „Wszystko będzie dobrze”. Na drugi dzień wstałem i wszystko było inne. To się stało w ułamku sekundy - kiedy oddałem życie Bogu. I On zaczął działać w moim życiu. Mija piąty rok, od kiedy odkryłem swoje nowe powołanie - rap. Rapuję o tym, co mam w sercu - a to, co w sercu, to i na ustach. Już nie mam pustki. Mam Boga. Zaufałem Mu, przyjąłem Go do serca. Już nie polegam na swoim rozumie, ale na Nim. I chcę Go głosić.
Skąd ksywa Poison - z angielskiego „trucizna”? - Tak mnie nazywali na osiedlu jeszcze przed moim nawróceniem. I tak zostało. Bo mój przekaz niektórzy odbierają jak trucie. Tak jest - czasem dużo gadam, trochę truję, ale wiem, że muszę powiedzieć to, co mam w sercu.