Nasz błogosławiony Zbysiu

Urszula Rogólska

publikacja 05.01.2016 21:22

- Nas było czterech braci, ich trzech, więc zawsze była między nami rywalizacja. Las był miejscem naszych ulubionych zabaw. Porobiliśmy łuki z patyków i bawiliśmy się w walki Robin Hoodów... - opowiada Ireneusz Strzałkowski, stryjeczny brat bł. o. Zbigniewa Strzałkowskiego.

Ireneusz i Renata Strzałkowscy z synem Michałem, który urodził się trzy miesiące po prymicjach bł. o. Zbigniewa Strzałkowskiego i najmłodszą z siódemki ich dzieci - Julką Ireneusz i Renata Strzałkowscy z synem Michałem, który urodził się trzy miesiące po prymicjach bł. o. Zbigniewa Strzałkowskiego i najmłodszą z siódemki ich dzieci - Julką
Urszula Rogólska /Foto Gość

W uroczystość Objawienia Pańskiego, 6 stycznia, w kościele św. Maksymiliana w bielskich Aleksandrowicach o 10.30, na diecezjalnym dziękczynieniu za beatyfikację Męczenników z Peru - o. Michała Tomaszka z Łękawicy i o. Zbigniewa Strzałkowskiego z podtarnowskiej Zawady - nie zabraknie ich najbliższych. Wśród nich będzie także rodzina Renaty i Ireneusza Strzałkowskich oraz ich siódemka dzieci, mieszkająca na bielskim osiedlu Złote Łany.

Razem patrzymy na obrazek z relikwiami Błogosławionych, który Strzałkowscy przywieźli z uroczystości beatyfikacyjnych 5 grudnia 2015 r. z Chimbote w Peru. Na beatyfikację pojechali we troje: tata, mama i 29-letni Michał, urodzony trzy miesiące po prymicjach o. Zbigniewa. Tata, nim zacznie opowieść, z czcią całuje relikwie.

- Ja jestem rocznik 1956. Zbyszek był dwa lata młodszy. Nasi ojcowi - mój Władysław, i jego - Stanisław, byli braćmi. Zbyszek i jego bracia: Bogdan i Andrzej mieszkali z rodzicami niedaleko naszych dziadków: Bronisławy i Michała w Zawadzie. My trochę dalej – w Brzeznej koło Nowego Sącza – opowiada Ireneusz Strzałkowski. – Kiedy chodziliśmy do szkoły podstawowej, to tam jeździliśmy na wakacje. Nas było czterech braci, ich trzech, więc zawsze była między nami rywalizacja. Oni mieszkali pod lasem, który był miejscem naszych ulubionych zabaw. Porobiliśmy łuki z patyków, jakąś broń i bawiliśmy się w naszą ulubioną grę: w walki Robin Hoodów. A zdarzyło się, że gdzieś tam się poturbowaliśmy, pokłócili, to od razu meldowaliśmy się u babci. Ona nas stawiała do pionu. Była taką ostoją całej rodziny. Nauczyła nas wielu rzeczy. Zawsze też padało pytanie: a modlicie się chłopcy?

Kiedy Ireneusz skończył 17 lat, po szkole zawodowej przyjechał szukać pracy w Bielsku. I tu już został, założył rodzinę. – Od mojej mamy Heleny wiem, że Zbyszek, który w tym czasie skończył technikum mechaniczne w Tarnowie i zaczął pracować w POM-ie (Państwowym Ośrodku Maszynowym) był często ich gościem – opowiada Ireneusz Strzałkowski. – I kiedyś Zbyszek przyjechał, żeby powiedzieć mojej mamie, że idzie do zakonu. To była dla nas wszystkich trochę zaskakująca wiadomość. Ja się bardzo ucieszyłem, że wtedy – w czasach komuny –  będzie w rodzinie ksiądz!

Na prymicje do Zawady przyjechała cała najbliższa rodzina – także Strzałkowscy z Bielska, którzy wtedy spodziewali się drugiego dziecka. Był 22 czerwca 1986 r. Renata była w szóstym miesiącu ciąży  z - jak się później okazało - synem Michałem. – Trochę źle się poczułam – opowiada. – Zbyszek natychmiast był przy mnie. Przynosił poduszki, cały czas się troszczył, żebym nie cierpiała. A to przecież było jego święto… Taki obraz naszego świętego mamy cały czas przed oczami...

– Następne zaskoczenie dla nas to jego wyjazd do Peru – wspomina Ireneusz. – Myślałem, że będzie tu z młodzieżą pracował, bo doskonale się do tego nadawał.Dużo nauczył się też od babci, którą często odwiedzał. Przekazała mu swoją wiedzę o tym jak domowymi sposobami radzić sobie w wielu trudnych sytuacjach. To na pewno stąd ta jego wiedza w leczeniu różnych problemów zdrowotnych mieszkańców Pariacoto.

O. Zbigniew pisał do rodziców Ireneusza, przysyłał zdjęcia: zawsze uśmiechnięty od ucha do ucha, w kapeluszu indiańskim. O wydarzeniach z 9 sierpnia 1991 r. Strzałkowscy z Bielska dowiedzieli się z telegramu od rodziców. Dwa dni później mówiła o tym telewizja.

– Siadłem jak ścięty. Zbyszek i Michał nie żyją, zostali zastrzeleni – Ireneusz na moment zastyga. – To wydarzenie jeszcze bardziej zjednoczyło naszą rodzinę. Przez te wszystkie lata, ciocia Cecylia Strzałkowska, która mieszka w Krakowie, miała stały kontakt z franciszkanami. Przekazywała nam potem wszystkie wiadomości związane z procesem beatyfikacyjnym. Cały czas się modliłem, prosiłem Pana Boga, żeby to ich świadectwo wiary było znane wszędzie. Pan Bóg wysłuchał nasze modlitwy.

Kiedy dowiedzieli się, że będzie beatyfikacja, wszyscy Strzałkowscy spotkali się w Zawadzie. Rodzinnymi siłami udało się zebrać pieniądze dla wyjazd jednego z członków z każdej rodziny. Pozostali postanowili na podróż przeznaczyć oszczędności.

– Wszędzie, gdzie się pojawialiśmy, a Peruwiańczycy dostrzegli nasze nazwisko na identyfikatorach, traktowano nas z ogromnym szacunkiem i wielką życzliwością. Aż nam niezręcznie było – uśmiecha się Michał.

Na miejscu poznali ze szczegółami całą historię ich męczeństwa. Szli ich drogą krzyżową pieszo, byli w szpitalu, gdzie przywieziono ciała ojców po morderstwie. Dziś w tej sali, gdzie zostali położeni znajduje się… sala położnicza. - Może to też taki symbol… Śmierć nie kończy prawdziwego życia…- mówi Michał. - Zaprzyjaźniliśmy się w czasie tych kilku dni z rodziną ojca Michała. Do tej pory on był dla nas jak Zbyszek – członkiem naszej rodziny. Teraz mamy jeszcze większą rodzinę i to niedaleko nas, w Łękawicy.

- Msza beatyfikacyjna była dla mnie przeżyciem, które trudno opisać – mówi wzruszony Ireneusz. – Patrzymy na ten obraz beatyfikacyjny: Zbysiu taki uśmiechnięty, rzucał na nas takim niesamowitym światłem, jakby chciał powiedzieć: ja naprawdę żyję, naprawdę tutaj jestem z wami!

Cały tekst o bielskiej rodzinie o. Zbigniewa Strzałkowskiego i jej wspomnieniach z uroczystości beatyfikacyjnych w Chimbote, pt.: "Święty z drużyny Robin Hooda" można przeczytać w 2 numerze "Gościa" bielsko-żywieckiego.