Siostry najsłabszych

Ks. Jacek Pędziwiatr

publikacja 05.06.2013 12:15

Serafitki stały się dla mnie nauczycielkami dobroci. Tak jak dla wielu mieszkańców Oświęcimia.

ks. Jacek Pędziwiatr, redaktor "Gościa Niedzielnego" i radia "Anioł Beskidów" ks. Jacek Pędziwiatr, redaktor "Gościa Niedzielnego" i radia "Anioł Beskidów"

Jeszcze nie wysechł olej święceń kapłańskich na moich dłoniach, kiedy jako neoprezbiter trafiłem parafii w Bielsku-Białej Hałcnowie. Była połowa roku 1990, w mieście trwał proces zmiany nazw ulic. Zniknęły tabliczki chwalące Armię Czerwoną, generała Koniewa i przodownika pracy Pstrowskiego. W pobliżu hałcnowskiego kościoła zmieniano nazwę ulicy Pionierów. Ich miejsce zajęła matka Małgorzata Szewczyk.

Uliczka prowadziła z kościoła do dworku, w którym pierwsze serafitki miały swój dom i przeżyły zakonne obłóczyny. Przemierzały tę uliczkę tysiące razy: idąc do chorych, prowadząc dzieci do ochronki, nawiedzając kościół, wyruszając do Oświęcimia, Krakowa i reszty ówczesnej Galicji, by z hałcnowskiego domu promieniować serafickim charyzmatem na cały świat. Były pierwsze. Więc nazwy ulicy nie trzeba było aż tak zmieniać - myślę dziś, z perspektywy niemal ćwierćwiecza -  wystarczyło z „Pionierów” zrobić „Pionierki”. Słowo to oznaczało niegdyś protoplastów, pierwszych-odważnych, niezłomnych, przecierających szlaki. Właśnie taką była matka Małgorzata - wówczas „pionierka”, dziś błogosławiona.

Siostry znam od dziecka…

Kościółek sióstr serafitek w Oświęcimiu znam od dziecka. Miejski autobus przyjeżdżał na Plac Kościuszki. Z otwierających się z sykiem pneumatycznych drzwi wychodziło się niemal wprost na furtkę w murze, prowadzącą na dziedziniec części klasztoru dostępnej dla wszystkich. Mały kościółek, półmrok, oświetlona tylko monstrancja, w pierwszych ławkach dwie siostry - jak honorowe strażniczki Jezusa Eucharystycznego, adorujące w ciszy. Zawsze jacyś ludzie. W czwartki, kiedy w Oświęcimiu od niepamiętnych czasów odbywał się cotygodniowy targ, do kościółka trudno było wejść. Swobodnego dostępu broniła ludzka ciżba klęcząca w przedsionku, czasem gęsia głowa z groźnym sykiem wyglądająca z koszyka, porozkładane wokół tobołki.

Biegało się też do sióstr na niedzielną Mszę św., żeby być bliżej ołtarza, lepiej przyjrzeć się hostii. Tak samo w Wielką Sobotę - Grób Boży był na wyciągnięcie ręki. Wyjątkowo porywające wrażenie robił siostrzany brewiarz, popołudniowe Nieszpory recytowane równymi chórami, których głos zdawał się przenikać niebo, niczym strzała wypuszczona z łuku gotyckiego sklepienia klasztornego kościółka.

Odważne i kochające

Wciąż jestem pod wrażeniem ogromnego szacunku, z jakim mieszkańcy odnosili się do sióstr. Myślę, że brał się on najpierw z ich miłosierdzia, z posługi najsłabszym - dzieciom i osobom w podeszłym wieku, którymi siostry zajęły się od zarania swojego pobytu w Oświęcimiu.

A ugruntował się ów mir w czasie wojennej gehenny, w dobie Auschwitz. Butelki z kawą ukrywane w odgruzowywanych przez więźniów ruinach, kromki chleba, połówki cebuli i jabłek, papierkowe zawiniątka z witaminami, pomoc więźniom obozu koncentracyjnego, ukrywanie poszukiwanych - to wszystko napisało dla sióstr serafitek wyrok śmierci. Były represje, groźby, strach. Ale Opatrzność Boża uchroniła serafitki przed likwidacją klasztoru, choć i taka realna groźba istniała. Siostry jako pierwsze, jeszcze przed pracownikami Czerwonego Krzyża, opiekowały się więźniami KL Auschwitz, którzy przeżyli jego wyzwolenie. Pracowały w dzień i w nocy, bezustannie.

Ten szczególny rys miłosierdzia wpisuje się w postrzeganie oświęcimskich sióstr serafitek, w szacunek dla obecnej pracy - jak u początków zgromadzenia - w służbie dzieciom, seniorom i ubogim. Siostrzana posługa jest nie tylko ulgą dla miasta, ale również przykładem dla jego mieszkańców.