Opowieść o wstawaniu z martwych

Alina Świeży-Sobel/Juliusz Wątroba

publikacja 01.04.2013 19:00

Zdecydował się na tę pisaną prozą, choć pełną poezji spowiedź z jednego powodu: – Chciałem, by inni wiedzieli, że z chorobą trzeba walczyć do końca, cierpienie trzeba przetrwać – i że każdy ma szansę wygrać!

Juliusz Wątroba z córką Alicją w Książnicy Beskidzkiej Juliusz Wątroba z córką Alicją w Książnicy Beskidzkiej
Alina Świeży-Sobel/GN

Oto historia wielkiego cierpienia. Spadło na człowieka wielkiego duchem, znanego ze wspaniałych wierszy, których zebrało się w ciągu kilkudziesięciu lat na ponad trzydzieści tomów. Wydawało się, że o sobie, innych ludziach i świecie wie już wszystko - a jednak ta wiedza była dla niego odkryciem. Odkrywanie tej tajemnicy bolało. Jak bardzo - sam opisuje.

Próbuje zamknąć w słowa to, co słowem wyrazić najtrudniej: cierpienie, którego przecież opowiedzieć się nie da. Ale to tylko pierwszy krok na drodze do prawdziwego odkrycia, którym dziś chce się dzielić Juliusz Wątroba. Sam przyznaje, że to, co go spotkało, zdarza się przecież wielu ludziom. I nie miał żadnych szczególnych środków obrony: wielkich pieniędzy czy znajomości, żeby przeciwstawić się strasznej chorobie. Ale miał wokół siebie ludzi, którzy go kochali, którzy wierzyli w cud nawet wtedy, gdy on nie wierzył już w powrót. Dziś, kiedy tę chwilę próby ma już za sobą, o tym właśnie chce powiedzieć innym: by wierzyli nawet wtedy, gdy jest najtrudniej...

- Córeczko, ze słów będzie twój pałac – cytował swój wiersz napisany tuż po narodzinach córki Alicji. Robił to podczas niedawnego wieczoru promującego jej własny tomik poezji „Błękitny peryskop”. Ze słów Juliusza Wątroby powstała też brama, przez którą idzie się do światła, do nadziei, ku życiu...

 

Juliusz Wątroba:

Życie wygrywa…

Byłem zamknięty, jak małż bez perły, jak jesień kluczem ptaków, jak zima w dłoniach mrozu, jak zranione serce… Byłem skryty, jak za dnia sowa w dziupli, mysz przed głodem kota, świt przed wschodem słońca… Byłem niewidoczny, jak tęsknota za ciszą, pragnienie miłości, druga strona Księżyca… Ale do czasu, czasu wielkiej próby, której – w swoim czasie – poddawani są wszyscy, bo człowiekowi wpisana w genetycznym kodzie, a przez człowieka Bogu, co stał się Człowiekiem…

Po tej próbie otwieram się, by zaświadczyć o prawdzie najpełniej jak potrafię – prawdzie człowieczka wplątanego w życie, które tak straszne, że bałem się mówić, a i tak piękne, że brakuje słów, by je wyśpiewać. Wyszedłem z ukrycia, by pokazać światu, temu na wyciągniecie ręki, na odległość wzroku, że oto z Wami jestem – pogodny jak poranek zbudzony słońcem, rześki i radosny, choć niejeden był na mnie już krzyżyk postawił, westchnął lekko lub ciężko, czasem łzę uronił…

Pokazuję się światu przyprószony prochem, w który się jeszcze teraz nie obrócę, po to, aby pokazać, że Życie wygrywa tym, w których jeszcze tli się nadzieja, by rozdmuchać tę iskrę – niech wybuchnie zdrowiem; lecz nade wszystkim tym, co są już bez nadziei, co zwątpili, zrezygnowali, bo opadły skrzydła niosące do życia, bo wygasło światło i już tylko ciemność i klatka bez wyjścia o kamiennych ścianach co chłodem przeraża…

Wyrok

– Ma pan raka – spokojnie mówi ordynator, tak, jakby mówił o katarze, zdarciu naskórka czy odcisku na pięcie… Wyrok wydany. Bez sądu. Jedyny i słuszny, bo poparty dowodami analiz i prześwietleń, badań wszelakich…

Piłat umywa ręce płynem dezynfekującym. Krzyż tej okrutnej wiadomości dobija do ziemi. Korona cierniowa z jednorazowych igieł kłuje. Biczowanie promieniowaniem radioaktywnym, gdy ciało – porysowane zielonym flamastrem – staje się tarczą strzelniczą. I precyzyjne strzały, metodycznie, systematycznie – w punkt. Da się jakoś wytrzymać tylko do czasu. Bo równocześnie chemioterapia. Na gąbce kroplówki ocet i mirra, dziesiątki litrów spływających do wystraszonych żył. Moja droga krzyżowa w licznym towarzystwie: ten obok się modli, ów przeklina, tamten patrzy przed siebie, nic nie widząc. Jestem coraz słabszy, nie mogę podnieść ręki, powłóczę nogami. Od upadku, do upadku.

Droga krzyżowa… Szymon z Cyreny ma twarz mojej Żony. Nieprzymuszona dźwiga ze mną krzyż. I to z wiarą tak wielką, że to wprost nie do wiary, iż tak wierzyć można w cud…

Moje upadki

Drugi upadek pod prywatnym krzyżem – to zapalenie popromienne jelit, co się przydarza jednemu na tysiąc, a w tym wypadku ten jeden to ja. Lekarz nie owija niczego w bawełnę ani nawet w bandaże:

– Musi być pani przygotowana na wszystko… – więc Żonie wszystko leci z rąk, lecz nie odchodzi od mojego krzyża, ale przez ten krzyż wciąż się do mnie zbliża… Już tylko leżę, a przed oczami białe niebo sufitu, stające się czasem ekranem, na którym wyświetlane są migawki z dzieciństwa i z młodości, co pachną świeżym sianem, zbożem i jabłkami… Co smakują zsiadłym mlekiem i chlebem upieczonym w domowym piekaroku, i masłem, co w maśniczce wypieściła babcia…  A dookoła bezlistne drzewa stojaków na butelki, z których kropla po kropli wpływa w żyły błękit tego nieba, co bliższe, niż przypuszczać można, a może tak dalekie – gdzieś za horyzontem.

Obok łóżek fruwają bezskrzydłe anioły, pielęgniarki, czy może pszczoły robotnice, zabiegane, zmęczone – od ula do ula, temu podać tabletki, a tamtemu zastrzyk, a gdy tego za mało, to choć garść uśmiechu… Oklepują mi plecy, wcierają spirytus, bym nie dostał odleżyn, bo każdego szkoda… Już poleciały dalej, bo tylu pacjentów: tego trzeba przewinąć, a tamtego umyć, temu wymienić tampon, tamtemu butelkę… I ten czerwony guzik nad głową, na alarm, bo tu kolejny atak czy ból nie do zniesienia. Przybiegają zziajane na każde dzwonienie – białe anioły, siostry miłosierdzia…

Trzeci upadek – to sidła depresji, w które wpadam jak ufne w bezpieczeństwo zwierzę. Z godziny na godzinę i z dnia na dzień wszystko dla mnie traci sens. Już nie ma nic przede mną oprócz szklanych ścian, które przylegają do mnie tak szczelnie, że prawie nie mogę się poruszać, już nie potrafię myśleć i nawet język kołkiem staje w ustach. Jestem w jakimś dziwnym stanie: tak w pół śnie i w pół jawie. Ściany dziwnie falują, linie proste układają się w abstrakcyjne szkice i przyglądają mi się, tak jak wieczne lampki, te natrętne czerwone  guziki – to pojedyncze, to znów rozdwojone, jak chora wyobraźnia, jak fatamorgana…

Nie byłem w stanie dokończyć naświetlań ani chemioterapii. Ważę już tylko 39 kg. Jestem coraz lżejszy, za to głowa coraz cięższa – od lawin niepokojów, od nawałnic lęków, od niewyspania, od nieustannego czuwania, by coś się nie stało, tylko co? W głowie więc chaos, gmatwanina myśli, labirynt dziwnych wymyślonych modlitw i niemych próśb o wszystko i nic. I świadomość, wyostrzona jak brzytwa dziadka, własnej niemożności i spustoszenia, jakie w organizmie spowodowały naświetlenia i chemia, wprowadzając zamęt w takiej słusznej intencji, by ratować życie. Ordynator bezradnie rozkłada ręce, mówiąc do Żony:

– W takim stanie nie mogę go operować, bo by mi został na stole…

Odsyła mnie do domu. Opuszczamy szpital. Uśmiecha się z portretu sam Jan Paweł II. Wyjeżdżamy na wolność, w złotą polską jesień, na horyzoncie góry – oaza spokoju. W domu mnie wita kura, pies, kot i papugi, lecz jakieś dziwne, jakby nie te same…

 

Śmierć tak blisko

Po co ja się gorączkuję i oblewam potem? Przecież to nic nadzwyczajnego, bo nawet święci odchodzili młodo z tego świata: jedni w dzieciństwie, drudzy trochę później… A ja mam przecież już te swoje lata, bo szósty krzyżyk przysiadł mi na plecach, no i nie jestem jeszcze święty, choć ksiądz był, by udzielić mi sakramentu chorych. I jakoś tak odświętnie się zrobiło w domu, jakby ktoś nowy tutaj się urodził.  Czuję też dziwną bliskość tylu, tylu bliźnich. Czuję, że dom wymoszczony oddechami modlitw – modlitw specjalnie za mnie… A czymże zasłużyłem na Mszę, taką świętą, Koronkę do Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach, wspólną modlitwę w grupie modlitewnej, i zapewnienie księdza, że za mnie się modli codziennie i wytrwale, tak samo jak inni, których – i nie na darmo – spotkałem w wędrówce. Modlą się za mnie życzliwymi myślami  i niewierzący, dla których Bóg jest tak oczywisty, że aż nieobecny i dla nich też ma miejsce tuż przy swoim tronie, gdy dobrze czynią i żyją po Bosku…

Czym święci zasłużyli na tak wczesną śmierć? Św. Maria Goretti miała 12 lat, św. Dominik Savio 15, św. Teresa od Dzieciątka Jezus 24, św. Joanna d'Arc 19, św. Stanisław Kostka 20, św. Faustyna Kowalska 33, św. Kazimierz Królewicz 26, św. Małgorzata 31, św. Katarzyna 33, św. Benedykt 35, św. Antoni z Padwy 36, św. Jan Chryzostom 41, św. Jan Maria Vianea 44, św. Franciszek z Asyżu 45, św. Jan Sarkander 46, św. Jan od Krzyża 49…

Znowu mnie strach obleciał, przecież ich przeżyłem, choć oni tacy święci, a ja grzesznik taki… Jedni umierali najnormalniej w świecie: wredne choróbsko i już koniec. Kropka. Inni męczyli się przez lata całe, bo przewlekła choroba do śmierci przywiodła. Jeszcze inni w męczarniach sprawionych przez innych – a to tortury, a to z ogniem stos… Dziwna ta Boska Sprawiedliwość z ludzkiego widzenia, choć nie powinna dziwić, no bo boska właśnie, gdzie inne są kryteria, inny wymiar czasu, bo i śmierć narodzeniem do nowego Życia, gdy tutaj narodziny do tak pewnej śmierci… Więc musi być sens wielki każdego cierpienia, bo nie po to się cierpi, żeby nadaremnie…

 

– Wszystko jest w ręku Boga – mówi do mnie chirurg, może nie tak dosłownie, lecz sens właśnie taki, bo znów jestem w szpitalu po ośmiu miesiącach, choć operacja miała już być po sześciu tygodniach. Więc trochę podtuczony staraniami Żony, wreszcie godzę się na jedyne wyjście, choć jest też alternatywa – pewna śmierć. Jestem już w innym świecie, więc skalpel do dzieła. Tradycyjny przedoperacyjny rytuał, przygotowania, pastylki, sterylność, i ta biała koszula zawiązana z tyłu, szata (wypisz, wymaluj) na sąd ostateczny. Już wiozą mnie na łóżku. Idę obok siebie – jeszcze trochę po ziemi, choć już trochę nad nią… Przejazd przez drzwi przeszklone, konieczna przesiadka, i jakieś dziwne słowa, nakłucia, zastrzyki… I już odpływam łodzią zdziwienia do snu… Nie wiem, czy ostatniego, czy jednego z wielu…

Budzę się taki lekki jak balonik z helem. Żona obok, jak zwykle, a więc chyba żyję?! Czy mam się cieszyć, czy raczej marudzić, komu dziękować, do kogo z pretensjami… Przychodzi chirurg:

– Zrobiłem co mogłem, przez te kilka godzin… Grzebiąc w moich trzewiach. Z taką precyzją, z takim wielkim kunsztem, gdy złote ręce, a i serce złote, bo ręce sterowane przez samego Boga, a serce złote to już samo z siebie…

– Dziękuję Panu oraz Panu Bogu – to dzięki Waszej Bosko-Ludzkiej Dwójcy mogę dostrzegać skwar lata za oknem, uszu nadstawiać, by prawdziwie słyszeć, jak się goję na zdrowie, prawidłowo i bez powikłań. Intensywna terapia, jak przednia straż, czuwa, aby się parametrom nie zachciało brykać, by serce uderzało na życie, nie trwogę, by ciśnienie nie cisło osłabionych żył… A już wróble ćwierkają złośliwie za oknem:

będzie żył!

będzie żył!

choć nie będzie pił!!!

A potem długa proza niełatwych powrotów: do siebie, aby siebie poznawać na nowo. Jestem okaleczony, ale za to żywy, dożywotnim torbaczem, chociaż nie w Australii… Po euforii z przeżycia depresja powraca, tak jak niechciana pani, która burzy spokój, przez kolejne miesiące podobne do siebie, jak dwie krople bliźniacze smętno-mętnej wody…

Zmartwychwstaję powoli…

Przez długie miesiące staję się, tak z wolna, innym człowiekiem, nowym człowiekiem – w przenośni i najdosłowniej, bo uczę się na nowo mówić, pisać, liczyć jak w pierwszej klasie, opornie, z mozołem. Uczę się pierwszych kroków: najpierw z chodzikiem, później z laską, później już sam po parę kroków, po sieni, przed domem, po ogródku, a potem po ulicy. Czujne spojrzenie Żony, która jest i generałem, i sanitariuszką, bo bez względu na aurę (mróz, wicher czy deszcz) wyprowadza mnie z domu na spacer i w życie…

Uczę się znów od nowa myć zęby, uśmiechać, wchodzić do wanny, by z niej jakoś wyjść. Małe sukcesy, tak kroczek po kroczku, spotkania z ludźmi, wymiana uśmiechów i tych słów kilka – tak jeszcze niepewnych. Spacerujemy razem, ja cieszę się nową odkrywaną urodą dookolną świata, Żona cieszy się z tego, że się wreszcie cieszę. Dostrzegam mrówkę oraz Wielki Wóz. I uczę się na nowo składania słów w wiersze, i jak te błahe myśli niewprawnie zapisać, by były zachwytami, co chcą się zachwycać tą piękną chwilą, aby się nią dzielić, już wykupiłem na ten pociąg bilet, tam gdzie są święci, bliscy i anieli…

Jestem szczęśliwy jak nigdy dotąd. Szczęściem malutkim, ale tak wielkim, że nikt mi nie jest w stanie uwierzyć, tak samo jak w czasie choroby nikt nie był w stanie czuć tego, co czułem, tego cierpienia, które tajemnicą zamkniętą szczelnie i tylko mnie daną…

Jestem spokojny tak jak nigdy dotąd. Spokojem malowanym niebieskim błękitem i zielenią pachnącą pierwszymi trawami. Kuśtykam więc po niebie, które przed oczami, i płynę po tej ziemi – matce rodzicielce. W tej przedziwnej harmonii – po raz pierwszy w życiu – z tym , co po ludzku Boskie, i ludzkie po Bosku…

Już nie przemykam ulicami mojego miasta jak płochy zając przed sworą psów, ale idę pogodnie, w objęciach spokoju, ciesząc się z każdego ułomnego kroku, z gołębia siedzącego dumnie na parkanie, z panny na gzymsie, co zerka zalotnie kamiennym, dwustuletnim, serdecznym spojrzeniem. Dostrzegam to, czego wcześniej nigdy nie widziałem: piękno, nie dramat, przemijania – wszak z przemijania urodzi się nowe, bo starość w młodość chce się przepoczwarzać!

Już się nie boję moich wiejskich ścieżek, że przysypie mnie nagle ta lawina nieba, bo każda woła, by od nowa śledzić, jak się krokusy wdrapują do słońca, jak wierzbom rosną odcięte czupryny, jak sześciolinie drutów ptactwo trąca, z których melodia przecudna popłynie… Srebrzą się buki tak jak moje włosy, graby zgarbione niczym moje plecy z podpórką pokrzywioną kręgosłupa. W głowie zielono, jak listki zielone, bo właśnie wiosna dochodzi do głosu. Życie po zimie z Panem zmartwychwstaje. Po śmierci Życie, nienawiść kochaniem…

Nie drżę mimozą ani osiką przed spotkaniem autorskim, przed wejściem na scenę, bo czuję się tak pewnie jak dziecko przy Ojcu, jakbym był przemieniony na Górze Przemienień.

Już nie uciekam przed Bogiem, przed ludźmi, przed samym sobą – wychodzę naprzeciw, by spotkać Boga w bliźnich twarzą w twarz – blisko – nie ekranem w ekran…

Kiedyś nie mogłem pojąć, jak to jest naprawdę. Siedzi dziewczyna w wózku inwalidzkim, po katastrofie, mówiąc, że szczęśliwa. Jakie to szczęście po takim nieszczęściu? Wątpiłem głośno w jej prawdziwe słowa. Dzisiaj sam wiem już, że i tak być może, w samej istocie, bo są tajemnice, których wysłowić, wyjawić nie sposób. Sam już wiem o tym – uwierzyłem sobie. To ta nagroda za lata tułaczki, za te cierpienia w milczenie wtopione. I jestem dzisiaj najbogatszy w świecie, choć konto puste jak dziurawa kieszeń. Czyżby kaleka mógł być tak szczęśliwy? Może! Naprawdę! A jeśliś Tomaszem, to brzuch rozpruty mogę Ci pokazać… Bo gdybym był bogaczem, moglibyście wątpić: lekarzy kupił w najlepszych klinikach! Na szczęście jestem tylko tym poetą, co biedę klepie i bogaty biedą – w niej wszystko, co najlepsze mogę dostrzec sercem. Wiem, że nie zbankrutuję, nikt mnie nie okradnie. Piszę zaś po to, by zaświadczyć prawdzie, i wlać nadzieję w serca bez nadziei: trzeba przeczekać, przeboleć, przemodlić, aby doczekać, by czekanie ziścić…

Dziękuję tedy i Niebu, i Ziemi. Niebu za Boga, ziemi za tych ludzi, co byli ze mną i jeszcze są przy mnie; za ptaki modlitw lecących wprost w słońce; za dobre słowa, co jako miód krzepią; za dobre czyny, co muszą się zwrócić choćby w dwójnasób, bo dobroć dobrocią odpłaca szczodrze w tym czy w tamtym Życiu…

Dziękuję szczerze, bo tylko to mogę, przed nową drogą, pogodzony z Bogiem…